Kolejny, czwarty już rozdział książki / nie książki, napisanej lecz nie wydanej... trochę ostatnio się zmieniło w kwestii aktywności zawodowej więc może zmieni się i to jedno z marzeń a może przy okazji coś dobrego z tego wyjdzie). Czasem w życiu jest tak, że gdy jedne drogi się zamykają, inne zazwyczaj otwierają się. Niniejszy post stanowi dodany bez jakichkolwiek zmian rozdział moich ówczesnych przemyśleń (wraz z oryginalną grafiką). Jak zawsze - proszę o wyrozumiałość w kwestii poziomu pisarskiego - miałem wówczas jakieś 15 lat mniej i jeszcze więcej braków w doświadczeniu.
„Kiedy słońce wstaje ja też wstaje. Kiedy księżyc wstaje ja tu żyje dalej.”
Bezsenność- zaburzenie snu, utrudnione zasypianie lub trwałe przedwczesne budzenie się. Spowodowane u różnych osób, w różnym wieku lub sytuacji, z różnych przyczyn. Do najczęstszych przyczyn należą zaburzenia hormonalne, stres lub substancje chemiczne leków lub środków psychotropowych. Długotrwała powoduje osłabienie sił witalnych organizmu (spadek odporności organizmu, złe samopoczucie), kłopoty z koncentracją (wydłużony czas reakcji, problemy z uczeniem się i pamięcią), zmęczenie fizyczne (często spadek wagi, drżenie mięśni, podwyższone ciśnienie) i powinna być leczona specjalistycznie w zależności od podłoża jej powstania. Negowanie i lekceważenie bezsenności, jest jedną z głównych przyczyn trudności zapobiegania i jej daleko idących negatywnych skutków. Bezsenność należy do jednej z najpopularniejszych chorób XXI wieku... (jedna z wielu słownikowych definicji bezsenności).
Poznacie teraz moją własną jej definicję.. nawet gwiazdy płaczą, gdy ktoś płacze w nocy i nawet gwiazdy cieszą się gdy, gdy ktoś w nocy jest szczęśliwy.
„Czasem jutro nas zalewa łzami, a miało być gładkie jak aksamit- niesmak... można zabić.” <=
Mówi się, że spać to być w objęciach Orfeusza, jakkolwiek klasycznie i wyszukanie nawiązuje to do literatury i sztuki, myśląc o samym sobie, nigdy mi nie odpowiadało to określenie. Dlaczego miał bym chcieć być w objęciach kogokolwiek o męsko brzmiącym imieniu? Zwłaszcza w nocy. Od razu widzę greckiego blondyna o niebieskich (nie tak pięknych jak bym chciał) oczach i długich kręconych (nie tak mało męskich jak bym chciał) włosach, który chce mnie przytulać (nie tak jak bym chciał). Trochę to chore jak dla mnie. To dziwne a wręcz zabawne odczucie, jakiego doświadczałem na nie jednej lekcji Języka Polskiego przerabiając mitologie, lub za każdym razem słysząc te wyrażenie z ust kogoś obok. Jestem trochę wariatem w patrzeniu na szczegóły lub traktowaniu czegoś, aż nazbyt dosłownie ale nie potrafiłem pisząc o bezsenności nie wspomnieć o Orfeuszu, a raczej o swojej homoseksualnej teorii co do wyrażenia o jego objęciach.
Ludzie których poetycko poprzez sen, podzielić można na typy osobowości i zachowania, dzielą się na tych którzy nigdy nie zasypiają i tych którzy nigdy się nie budzą. Sam na sam z nocą. Tym pierwszym coś w ich życiu lub głęboko w nich samych nie pozwala usnąć. Tym drugim coś w ich życiu lub głęboko w nich samych nie pozwala zasnąć. Jesteśmy nieszczęśliwi zawsze tak naprawdę tylko z dwóch powodów: niemocy posiadanie czegoś albo ponieważ to posiadamy. Oddech z nocą gdy wszyscy już spali, dzielili filozofowie i poeci, nie spali bohaterowie i zbrodniarze, generałowie i politycy, bogaci i biedni... obiektywnie różni, z tak subiektywnych powodów... nie spali.
Bezsenne noce czynimy sami sobie lub to one czynią się same naszymi, wpisując się w życiorys jak najgłupsza rzecz jaką zrobiliśmy i której cofnąć już nie potrafimy. Dziś nie wiem co jest trudniejsze, walczyć ze snem gdy chcemy nocy ukraść trochę dnia, czy walczyć by zasnąć i za krótką noc uczynić znośnie dłuższą aby wypocząć, gdy dzień z różnych powodów, nie pozwolił nam na to. Czasem robiłem wszystko uznając sen za najgorszy pomysł w danej chwili. Mógł on zabrać mi czas, którego ani odrobinę oddać nie mogłem lub też nie chciałem... nie potrafiłem. Było wiele powodów: książka na kolanach przed maturą w liceum lub kolokwium na studiach gdy każda minuta przybliża nieubłaganie do nieuniknionego pozwalając się jednak jeszcze czegoś douczyć. Powodem bywała także ukochana osoba w łóżku którą nie śpiąc można się bardziej nacieszyć nawet gdy ta już śpi, lub podczas długiej podróży gdy nie chcemy aby nic nas ominęło.
Wtedy właśnie brak snu jest zbawienny, jednak nie zawsze taki jest... Przestaje być zbawienny, gdy staje się jak chochlik nie pozwalający zasnąć gdy rano wcześnie trzeba wstać albo jest jak demon, duszący nocami kolejnymi pod rząd a brak snu przestaje być już psikusem.
Pamiętam wiele nie przespanych nocy, takich których o odmienności od siebie, decydują powody, że oczy choć z piaskiem to spać nie chcą a puls w zmęczonym sercu nie uspokaja się, nie zwalnia... nie pozwala usnąć, choć ciało zmęczone. Brak snu podzielić można także pod względem tego jak on przebiega... czy nerwowo rzucamy się po łóżku, szukając w nim nie wiadomo czego pomimo, że znamy je całe i dokładnie... lub też takie kiedy leżymy spokojnie spoglądając w mroku na zegarek a czas ciągnie się jak wieczność.
Ludzie często wyliczają sobie lub też innym, to jak wiele czasu z życia spędzili w śnie, spożytkowali na spaniu... z akcentowaniem zmarnowania tych w ciągu całego życia, zsumowanych w lata momentów, kiedy czas ucieka na zamkniętych oczach. Ja częściej myślę nad tym, ile lat nie przespałem... bo chyba w coś na wzór tego, ułożyły się te setki nocy spędzonych w sferze dalekiej od snu. Nadrabiałem to chyba spaniem na jawie, wyłączając się na świat w dowolnym czasie, miejscu lub momencie... nie dopuszczając do siebie nawet własnych myśli, nie mówiąc już o wpływie osób wokół.
Pamiętam siebie z kilku lat wstecz. Oparty plecami o boazerię siedząc na łóżku, jedynie z nogami przykrytymi kołdrą, przeważnie moją ulubioną, jedwabiście lekką, przywiezioną z Japonii gdzieś w latach których nie pamiętam lub pamiętam w niewystarczającym stopniu by o nich mówić. Często ze szklanką koka koli w ręku... z cytryną w środku, tak jak lubię. Z plasterkiem zaklinowanym o jej brzegi, wyżeranym przez tlenek węgla w napoju i brązowionym przez karmelowy jego składnik. Wtedy co łyk, język i wargi lekko cierpną, jak gdy pije się dobrej jakości herbatę, i sam smak w ustach pozostaje dłużej. Tak jak lubię. Chociaż to. Tak siedziałem godzinami, naświetlając się promieniowaniem cicho buczącego od zawsze tak samo telewizora w swoim pokoju na górze... prawe okno na szczycie domu, patrząc od przystanku. Tam gdzie żaluzje pozostają zasłonięte najdłużej. Gdy kończy się... program w telewizji, człowiek ma czas na wiele rzeczy, w tym także na przemyślenia. Wiedziałem wtedy, że co dziś szepcze, jutro (kiedyś) wykrzyczę.
Zawsze na emocję reagowałem niespaniem... a, że emocji w moim życiu było czasem aż nazbyt wiele, dużo też było takich nocy... kiedy nie spałem a myśli mieszały się z rzeczywistością. Tak było wtedy gdy starano się o wózek dla mnie. Dziś wspominając to wszystko, nie widzę w tym nic złego, nic co powinno wywołać emocję nie pozwalające usnąć. Nie obwiniam jednak samego siebie, nie oceniam źle bo chyba pomimo lat, a minęło ich od tamtej pory już z dziesięć, rozumiem siebie może nawet bardziej niż w tamtych chwilach. Dlaczego właśnie tak? Ponieważ miałem jakieś dwanaście lat i bałem się, że dzieje się coś co odmieni moje i tak już inne życie, nie tak jak bym tego chciał. Rodzice i znajomi, rozumiejący chyba więcej lub po prostu w jakiś inny sposób, starali się załatwić mi inny wózek. Już nie przypominający duży dziecięcy lecz poważny, dorosły... dla dorosłej osoby... dla chorej osoby. Nie chciałem wtedy słuchać, że będzie on moimi nogami... widziałem w nim jedynie ostateczne przypisanie mnie do własnej choroby do jakiejś grupy ludzi, do której chcąc nie chcąc należałem, ale poznać bliżej nie chciałem. Mając dwanaście lat lub coś koło tego, poczułem się blado jak nigdy na tle i tak w moich oczach wypadających lepiej... Nocami czekałem jak na wyrok. To była jedna z tych bezsenności spowodowanych stresem, spowodowanych niedaleką przyszłością posiadania czegoś, taka która sprawia, że rzucamy się po łóżku poznając każdy jego cm aż za dobrze, w ciemnym pokoju czterech ścian które wiedzą o nas zbyt dużo. Minęło dużo czasu i dużo godzin nie spałem tamtej zimy... musząc wstawać i tak codziennie do szkoły i z nikim głębiej się tym nie dzieląc oprócz nie ukrywanej niechęci co do takiego właśnie wózka. Postrzegana była jako niechęć do nowości a ja pozwalałem by tak to wyglądało, przeżywając to wszystko tak subiektywnie, że nie widziałem możliwości podzielenia się tym z kimkolwiek. Tak właśnie było gdy nocami leżąc w łóżku, myśli łącząc wzory na tapecie wyglądającej jak poligon gry świateł i cieni, rysując na ścianach twarze i napisy. Dziś wiem, że nieuniknione i znienawidzone wtedy, okazało się lepsze i bardziej przydatne w życiu nastolatka niż myślałem. Kółka faktycznie stały się nogami w stopniu czasem tak znaczącym, że naprawdę pozwalającym na rzeczy dotąd nieosiągalne i pożądane... zwłaszcza w aspektach codziennego życia, jak i postrzegania przez innych a co najważniejsze, także w życiu towarzyskim, które wózek niby miał wtedy całkowicie zniszczyć. Później jednak w życiu myliłem się już rzadziej... rzadziej się więc mile rozczarowując. W końcu jednak zasnąłem...
Nie zawsze jednak bezsenność w moim życiu okazywała coś złego, nie raz po prostu była... jakby konsekwencją czegoś lub własnym wyborem, takim właśnie a nie innym. To było trzy lub cztery lata po tym jak już śmigałem na dwukołówce. Okres tej bezsenności nazywam raczej po prostu niespaniem, ponieważ ze wszystkich męczył prawie najmniej. To było wtedy, kiedy zacząłem świat i jego już powoli zauważane odmienne od moich sprawy, zapijać nocami koka kolą z cytryną, siedząc oparty plecami o wcale nie zimną ścianę... tak minęła pamiętam końcówka wiosny i całe lato, nie wysysając ze mnie tak wielu sił, jakby się mogło wydawać. To był czas „Różowej Landrynki” na Polsacie i „Strefy Mroku” na TVP1 oglądanych jak "najuniwersalnie" jednocześnie, mając do perfekcji opanowane skakanie po kanałach, guzikami pilota doskonale rozpoznawanego nawet w ciemności. Od tamtych seansów dostawałem całkowicie świra, chcąc kroić ludzi i widząc w każdej koleżance obiekt seksualny, do tego stopnia, że aż sam się przeraziłem... a nie zdarza mi się często bać czegokolwiek a tym bardziej samego siebie. Nie zdarzało mi się to często wtedy i nie zdarza często teraz. Zrozumiałem tamtego czasu, jak podobne rzeczy wkręcają się w głowę kipiącego od hormonów nastolatka... w godzinach późno nocnych lub jak kto woli wczesno rannych. Tak było weekendami. W tygodniu czekając na obraz kontrolny po zakończeniu emisji programu na danych kanale, czekałem już na kolejny weekend gdy emisja jest pseudo ciekawsza i trwa dłużej. Czułem, że krótki sen i stale oglądane sceny orgii i rzeźni wypaczają mi umysł, tak grzeczny i poukładany... Sam sobie wszystko to ograniczyłem i choć dziś się z tego śmieje a tamten okres bezsenności wspominam raczej pozytywnie, to nauczyłem się, że jeśli będę mieć własne dzieci, mogą one nie mieć wystarczająco dużo samo zaparcia i spoglądania w głąb samych siebie, aby być w stanie postąpić jak ja wtedy i nie stać się maniakami seksualnymi ze skłonnościami do przemocy fizycznej i psychicznej. Zanim bym się obejrzał, dmuchały by słomką żaby, bawiły się nożem i łapały inne dzieci w nieprzyzwoite miejsca. W końcu jednak zasnąłem...
Obudziłem się po tym wszystkim, nie jako w czwartej klasie a raczej w momencie ukończenia jej. Obudziłem się i kolejny raz nie mogłem zasnąć. Całodniowe przekonanie i przemyślenia, dawały o sobie znać nocami, że coś co kocham, coś czego jestem i dalej chcę być, właśnie się kończy... w imię pieniędzy i niewiary w siebie. To już okres raczej nie niespania lecz brutalnej cichej i wszech ogarniającej bezsenności, wymieszanej obrazami popkultury i zmieniającej nagle choć spodziewanie rzeczywistości. Kolejne noce upływały mi na patrzeniu na skaczący, elektronicznie zielony equalizer wierzy w moim pokoju, grającej cicho lecz nie wyłączanej nigdy. Leżałem sobie tak co noc, na swoim tapczanie dziwiącym wszystkich swoją niskością i wygodą. W pokoju i w spokoju, bez podróżowania po kołdrze i gdziekolwiek indziej. Przeraziło mnie wtedy jak wiele w moim życiu, właśnie się kończy lub już skończyło i jak nie wiele jestem w stanie zacząć... z braku papierków z Polskimi królami i z braku wiary w siebie. Nie wiem już sam brak czego doskwierał mi tamtego czerwca bardziej. Z dniem końca roku i zostawienia sobie bródki, skończyło się coś co trwało cztery lata- liceum, okres w którym nie trzeba było się nad niczym zastanawiać ani szukać miejsca które się już miało. Poczułem stratę jednocześnie małej blondyneczki której twarz z lizakiem odebrała mi klasę i utratę wielu przyjaciół których tak naprawdę wcale nie straciłem albo jeszcze nie teraz... ale wiedzę tą, mam dopiero teraz. Z przyczyn obiektywnych, to znaczy finansowych i subiektywnych, to znaczy z powodu niewiary, że jestem w stanie i ,że ma to sens... nie poszedłem na studia ze świadectwem maturalnym o średniej 4.75. Tak wyszło... Od tamtej pory, noce na długo choć nie na zawsze, stały się puste i nie bez snów których nie pamiętamy bo budząc się spojrzeliśmy w jasne okno, lecz bez snów których po prostu nie było, nie były wcale śnione, jakby skończyły się na nie chęci i pomysły. Kolejny raz nie spałem, chcąc może wymyślić jakieś rozwiązanie, jakiś pomysł na życie lub dlatego, ponieważ tego rozwiązania i pomysłu co dalej, nagle zabrakło. Myślałem nie śpiąc o tym, jak wiele rzeczy robiłem bez sensu a nawet jeśli z sensem, to i tak się to wszystko skończyło. Minęły dwa lata, podczas których już spałem a zatoczyłem krąg i osiągnąłem wszystko to, czego niemożliwości nie pozwalały wtedy zasnąć i pokonałem zrozumieniem to z czym walczyłem czerwcowymi nocami. Nie wiem czy z czasem o tym wszystkim zapomniałem czy jedynie się przyzwyczaiłem ale... W końcu jednak zasnąłem...
Bezsenność nie rzadko bywa zbawieniem, kiedy pragnie się obejrzeć wschód słońca jak najpóźniej a księżyc towarzyszy nam w chwilach rytmu czasu o nieskończoności którego marzymy. Gdzieś gdzie szyjka butelki muska lub z czasem trąca brzeg kieliszka, gdy muzyka zakłóca myśli a promile zmiękczają nawet kamienne serca. Melanż, balet, czilaut... nie ważne jak gdzie lecz z kim, byle popłynąć ze wszystkim z czym popłynąć chcemy, utopić wszystko o czym pamiętać nie chcemy... byle zgubić gdzieś świat i to co w nas najgorsze, i powiedzieć samemu sobie, że szybkość i intensywność życia, decyduje o jego szczęśliwości. Zmrużyć oczy w światłach kolorofonów, w spazmach stroboskopów i ze sztuczną parą głęboko w płucach. Trzymając ręce w wymachu nad głową, w błyskach srebrnej bransoletki na prawej ręce i nie mocy zadzwonienia po transport do domu, mówiłem sobie w myślach, że... jestem szczęśliwy. Choć głośna muzyka mózg cięła jak brzytwa pozostając w nim na długo po jej ściszeniu. Wszystko po to, aby leżąc na drugi dzień rano w łóżku lub siedząc dochodząc do siebie nad jeziorem, powiedzieć sobie coś z książkowych motywów o nie zmarnowaniu młodości, coś ze słów brata, że trzeba się bawić lub słów matki, że całe noce nas nie ma a dom traktujemy ja hotel. Potem tylko podsumować całość kiwaniem głową i szyderczym uśmiechem do samego siebie. W życiu chyba każdy przynajmniej raz to czuł, raz tego chciał. Przynajmniej raz stał się wampirem w ustach którego krwią był alkohol a życie napełnione zostało nowymi urokami kosztem starych, czasem kosztem odbicia w lustrze a czasem... tak w raz z otwarciem sezonu mojego licealnego miasta, pamiętam siebie patrzącego się w rozświetlone fajerwerkami upite niebo, na pomoście wraz z setką dzielących się tym samym ludzi. Tak pijany, tak ognie przyćmiły się własnym dymem lub tak wielu ludzi wtedy było wokół. Powroty do domu w zapachu palonego tytoniu osiadłego na ubraniu wraz z poranną rosą, towarzyszyły mi wiele razy. Kac leczony świeżym wiatrem i alkoholem, nie pozwalał tak do końca wytrzeźwieć niekiedy kilka dni. Czasem płytkość życia powoduje, że jesteśmy na moment w stanie zapomnieć o nie osiągalnej głębokiej jego przeżycia. Trzeba być w stanie tylko nie zasnąć lub nigdy się nie obudzić. Za wszelką cenę nie chciałem wtedy spać... a jeśli nawet bym zasnął, to bym zasnął w tym wszystkim i spał jak najdłużej. A gdy już leżąc w łóżku chciałem zasnąć, chciałem nie chcieć nie spać, chociaż by dlatego, aby zebrać siły na powtórkę, to rozkołysanie w głowie i bas w żołądku, nie pozwalały na to. Mówiłem sobie wtedy: nigdy dość nie mów! Tak można nie spać wiele nocy, nie koniecznie pod rząd, jednak czas określi je prędzej czy później bezsennością. Z alkoholem w szkle krzywiłem postrzeganie wszystkiego wokół by wyprostować rzeczywistość. W końcu jednak zasnąłem...
Gdy już przestałem być wampirem, sam z siebie wysysającym życie, poznałem następną formę, rodzaj bezsenności. Daleką od fruwania z nietoperzami, będącą połączeniem tej, kiedy nie chcemy nigdy zasnąć z tą gdy nie potrafimy, nie możemy, nie powinniśmy... W ciągu całego życia, nie spałem niemal, że cyklicznie, terminowo... zawsze jednak z powodu różnego rodzaju emocji. Z powodu ich natężenia i intensywności lub też całkowitego, przeszywającego ich braku. Tak było i tym razem, w czasach gdy od końca liceum minął prawie rok a tym samych, rok prawie od poprzedniej bezsenności. Dziwne... bo byłem wtedy chyba szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dlaczego więc nie spałem, męcząc oczy ciemnią nieruchomego pokoju, torturując własny organizm niekiedy błagający wręcz o sen... dlaczego? Bo obok spała ukochana osoba a słowa: nigdy, zawsze i na zawsze, złudnie pierwszy raz nabrały znaczenie jakie powinny mieć zawsze. Takiego jak dla ludzi, którzy nie liczą czasu. Nie fruwałem tamtej wiosny z nietoperzami, choć noce były równie ciemne, równie mocno piekły oczy od braku światła na ich siatkówkach... to jednak wszystko było inne, lepsze a poprzez walkę ze snem, walczyłem o każdy sekundę tego dłużej. Napatrzałem się na błękit jedwabiu i bladość skóry udając, że śpię, udając zwyczajność, udając dla spokoju kogoś obok, nie dla samego siebie. Gdy najgłośniejszą nutą był już śpiący oddech obok, miałem dużo czasu do myślenia. Zrozumiałem jak wczoraj może różne być od dziś i jak dziś, różne może być od jutra. Odczułem jak moment potrafi zmienić człowieka. Kiedyś określany w liceum skurwielem... dziś nie wiedziałem kim już jestem, wiedziałem tylko, że kimś lepszym. Kimś słabszym ale mającym swoje miejsce... tu, tej nocy, w tym łóżku, w domu gdzie wszyscy śpią a ciszą można narysować nowe niesamowite rzeczy. Nawet teraz, po zdefiniowaniu tego wszystkiego przez nieubłagalnie spieszący się czas, psychodeliczne myśli, skamieniałe serce, po odrzuceniu swego rodzaju tęsknoty za tym, mącącej prawdziwe wnioski, jestem dumny z pewności, że tamtych chwil, w konkretnie tamtym momencie, nic i nikt nie był w stanie zniszczyć. To była najpiękniejsza bezsenność w moim życiu. W końcu jednak zasnąłem...
Obudzenie się z pięknego snu, nigdy nie należy do przyjemności a jak bardzo może być złe, nie do przyjęcia i łamiące człowieka... przekonałem się dużo później, niż gdy poznałem pierwsze rajskie sny o tym czego się nie ma. Choć już lata temu, czasem śniłem o lataniu, pięknych kobietach, bogactwie lub po prostu szczęściu z powodów różnie różnych to, to przebudzenie należało do najgorszych a bezsenności w jaką mnie wtrąciło, należały do najgorszych, najrealniejszych, najdłuższych... Wtedy właśnie chciałem wierzyć, chyba jak jeszcze nigdy, że człowiek nie jest taki, jak ostatnia rozmowa z nim. Nie spałem ponieważ zarówno w moim życiu, jak i snach, zabrakło osoby z którą dotąd je dzieliłem. Dziwne, choć może trafniej nazwać trzeba smutnym fakt, że można nie chcieć spać a potem nie być w stanie, z tego samego powodu. W tym przypadku była nim miłość tyle, że raz chęć jej trwania a raz z powodu jej końca. Jakkolwiek pewien jestem, że jest to przeszłość, to nie spałem wtedy prawie cztery dni z rzędu, nawet przez minutę. Każdej nocy ciało cierpło w bezruchu i bolało jak stłuczone gdyż podczas snu, brak ruchu znosi lepiej. Plecy bolały tak bardzo, że trudno było rano wstać. Poranki w sensie pobudki a przynajmniej oficjalnego nie spania, zaczynały się wcześnie jak nigdy od czasów wstawania na ryby. Czwarta, piąta rano... bo można już włączyć telewizor lub chociaż nie patrzeć w ciemnie pokoju lecz światła słonecznego za oknem. Od siódmej można było nasłuchiwać, mieć nadzieje, że ktoś już wstał... co by dało upragniony od wielu godzin i mnożony kolejnymi dniami, komfort odezwania się do kogoś a przynajmniej z realną szansą, że ktoś odpowie bo w bezsenne noce, często mówi się zaskakująco dużo. Godzina dziewiąta była już rozkoszą: głosy ludzi za oknem, normalny program w telewizji i czasem już ktoś spał... co najważniejsze jednak, pora ta i niespanie, pozwalała zachować pozory normalności w oczach innych. Po dwóch dniach, oczy piekły mnie już nie tylko w nocy lecz też w ciągu dnia i wyglądały jak po spawaniu, a dłonie trzęsły się tak bardzo, że trudno było samemu jeść. Potem sen przyszedł sam, ale bliższy był omdleniu niż zaśnięciu. Nie spanie wydaje się łatwym sposobem na schudnięciem dla grubasów lub tych jedynie tak o sobie myślących. Nie trudno zrozumieć, odczuć jak zbawienny wpływ dla ciała ale i duszy, ma sen... ta tak codzienna czynność, że aż niedoceniana. Zwykła ale niezbędna do życia.
Takim lub innym sposobem, z takich czy innych powodów, tak lub inaczej to przeżywając... nie spałem, tych chwil kilka w życiu. Na pewno każdy w swoim życiu zaznał bezsenności. Trudności w zasypianiu, nie moc pospania dłużej lub nie zmrużenia oczu. Gdy się nie śpi, noc daje nam wiele pretekstów... dała mi ich wiele. Choć czasem wycieńczała, pozwoliła przemyśleć mi wiele spraw, związanych z niespaniem lub też nie, ale zawsze pozostawała chwilą wyjątkową, w dobrym czy złym znaczeniu, lecz odmienna przy tym od wszystkiego innego. Pozwoliła między innymi, napisać mi to wszystko, zebrać myśli w całość, zastanowić się. Nawet teraz nie śpię, pisze... zapijając całość koka kolą z cytryną, nie wyciśniętą lecz z plasterkiem, zaklinowanym między... już o tym wspominałem.
Niekiedy noce były długie, jakby bez końca lub z końcem tak dalekim, że nie widać początku. Niekiedy za krótkie na cokolwiek, nie pozwalające się nacieszyć namiastką nawet przemijalnego szczęścia, więc za krótkie zawsze, bo nie trwające wiecznie. Czasem głośne, głośne w nas samych lub we wszystkim wokół a czasem przerażająco ciche, których rytm wyznaczały tykania zegarka... bywały upite do pozornej tylko nieprzytomności lub też trzeźwe do bólu, pozwalające poczuć i zrozumieć aż za wiele. Jedne udowadniały, że anioły istnieją a inne, że ich nie ma i nigdy nie było. Przy całej ich różności, mi jednak zawsze w głowie i sercu grała muzyka... nie opuszczająca mnie nigdy muzyka. Te wszystkie godziny, gdy czułem się jak owad, nocny motyl... dawały odczucie (i chyba tak było), że coś lub ktoś, brał moje ciało i duszę pod zastaw.
Wtedy właśnie brak snu jest zbawienny, jednak nie zawsze taki jest... Przestaje być zbawienny, gdy staje się jak chochlik nie pozwalający zasnąć gdy rano wcześnie trzeba wstać albo jest jak demon, duszący nocami kolejnymi pod rząd a brak snu przestaje być już psikusem.
Pamiętam wiele nie przespanych nocy, takich których o odmienności od siebie, decydują powody, że oczy choć z piaskiem to spać nie chcą a puls w zmęczonym sercu nie uspokaja się, nie zwalnia... nie pozwala usnąć, choć ciało zmęczone. Brak snu podzielić można także pod względem tego jak on przebiega... czy nerwowo rzucamy się po łóżku, szukając w nim nie wiadomo czego pomimo, że znamy je całe i dokładnie... lub też takie kiedy leżymy spokojnie spoglądając w mroku na zegarek a czas ciągnie się jak wieczność.
Ludzie często wyliczają sobie lub też innym, to jak wiele czasu z życia spędzili w śnie, spożytkowali na spaniu... z akcentowaniem zmarnowania tych w ciągu całego życia, zsumowanych w lata momentów, kiedy czas ucieka na zamkniętych oczach. Ja częściej myślę nad tym, ile lat nie przespałem... bo chyba w coś na wzór tego, ułożyły się te setki nocy spędzonych w sferze dalekiej od snu. Nadrabiałem to chyba spaniem na jawie, wyłączając się na świat w dowolnym czasie, miejscu lub momencie... nie dopuszczając do siebie nawet własnych myśli, nie mówiąc już o wpływie osób wokół.
Pamiętam siebie z kilku lat wstecz. Oparty plecami o boazerię siedząc na łóżku, jedynie z nogami przykrytymi kołdrą, przeważnie moją ulubioną, jedwabiście lekką, przywiezioną z Japonii gdzieś w latach których nie pamiętam lub pamiętam w niewystarczającym stopniu by o nich mówić. Często ze szklanką koka koli w ręku... z cytryną w środku, tak jak lubię. Z plasterkiem zaklinowanym o jej brzegi, wyżeranym przez tlenek węgla w napoju i brązowionym przez karmelowy jego składnik. Wtedy co łyk, język i wargi lekko cierpną, jak gdy pije się dobrej jakości herbatę, i sam smak w ustach pozostaje dłużej. Tak jak lubię. Chociaż to. Tak siedziałem godzinami, naświetlając się promieniowaniem cicho buczącego od zawsze tak samo telewizora w swoim pokoju na górze... prawe okno na szczycie domu, patrząc od przystanku. Tam gdzie żaluzje pozostają zasłonięte najdłużej. Gdy kończy się... program w telewizji, człowiek ma czas na wiele rzeczy, w tym także na przemyślenia. Wiedziałem wtedy, że co dziś szepcze, jutro (kiedyś) wykrzyczę.
Zawsze na emocję reagowałem niespaniem... a, że emocji w moim życiu było czasem aż nazbyt wiele, dużo też było takich nocy... kiedy nie spałem a myśli mieszały się z rzeczywistością. Tak było wtedy gdy starano się o wózek dla mnie. Dziś wspominając to wszystko, nie widzę w tym nic złego, nic co powinno wywołać emocję nie pozwalające usnąć. Nie obwiniam jednak samego siebie, nie oceniam źle bo chyba pomimo lat, a minęło ich od tamtej pory już z dziesięć, rozumiem siebie może nawet bardziej niż w tamtych chwilach. Dlaczego właśnie tak? Ponieważ miałem jakieś dwanaście lat i bałem się, że dzieje się coś co odmieni moje i tak już inne życie, nie tak jak bym tego chciał. Rodzice i znajomi, rozumiejący chyba więcej lub po prostu w jakiś inny sposób, starali się załatwić mi inny wózek. Już nie przypominający duży dziecięcy lecz poważny, dorosły... dla dorosłej osoby... dla chorej osoby. Nie chciałem wtedy słuchać, że będzie on moimi nogami... widziałem w nim jedynie ostateczne przypisanie mnie do własnej choroby do jakiejś grupy ludzi, do której chcąc nie chcąc należałem, ale poznać bliżej nie chciałem. Mając dwanaście lat lub coś koło tego, poczułem się blado jak nigdy na tle i tak w moich oczach wypadających lepiej... Nocami czekałem jak na wyrok. To była jedna z tych bezsenności spowodowanych stresem, spowodowanych niedaleką przyszłością posiadania czegoś, taka która sprawia, że rzucamy się po łóżku poznając każdy jego cm aż za dobrze, w ciemnym pokoju czterech ścian które wiedzą o nas zbyt dużo. Minęło dużo czasu i dużo godzin nie spałem tamtej zimy... musząc wstawać i tak codziennie do szkoły i z nikim głębiej się tym nie dzieląc oprócz nie ukrywanej niechęci co do takiego właśnie wózka. Postrzegana była jako niechęć do nowości a ja pozwalałem by tak to wyglądało, przeżywając to wszystko tak subiektywnie, że nie widziałem możliwości podzielenia się tym z kimkolwiek. Tak właśnie było gdy nocami leżąc w łóżku, myśli łącząc wzory na tapecie wyglądającej jak poligon gry świateł i cieni, rysując na ścianach twarze i napisy. Dziś wiem, że nieuniknione i znienawidzone wtedy, okazało się lepsze i bardziej przydatne w życiu nastolatka niż myślałem. Kółka faktycznie stały się nogami w stopniu czasem tak znaczącym, że naprawdę pozwalającym na rzeczy dotąd nieosiągalne i pożądane... zwłaszcza w aspektach codziennego życia, jak i postrzegania przez innych a co najważniejsze, także w życiu towarzyskim, które wózek niby miał wtedy całkowicie zniszczyć. Później jednak w życiu myliłem się już rzadziej... rzadziej się więc mile rozczarowując. W końcu jednak zasnąłem...
Nie zawsze jednak bezsenność w moim życiu okazywała coś złego, nie raz po prostu była... jakby konsekwencją czegoś lub własnym wyborem, takim właśnie a nie innym. To było trzy lub cztery lata po tym jak już śmigałem na dwukołówce. Okres tej bezsenności nazywam raczej po prostu niespaniem, ponieważ ze wszystkich męczył prawie najmniej. To było wtedy, kiedy zacząłem świat i jego już powoli zauważane odmienne od moich sprawy, zapijać nocami koka kolą z cytryną, siedząc oparty plecami o wcale nie zimną ścianę... tak minęła pamiętam końcówka wiosny i całe lato, nie wysysając ze mnie tak wielu sił, jakby się mogło wydawać. To był czas „Różowej Landrynki” na Polsacie i „Strefy Mroku” na TVP1 oglądanych jak "najuniwersalnie" jednocześnie, mając do perfekcji opanowane skakanie po kanałach, guzikami pilota doskonale rozpoznawanego nawet w ciemności. Od tamtych seansów dostawałem całkowicie świra, chcąc kroić ludzi i widząc w każdej koleżance obiekt seksualny, do tego stopnia, że aż sam się przeraziłem... a nie zdarza mi się często bać czegokolwiek a tym bardziej samego siebie. Nie zdarzało mi się to często wtedy i nie zdarza często teraz. Zrozumiałem tamtego czasu, jak podobne rzeczy wkręcają się w głowę kipiącego od hormonów nastolatka... w godzinach późno nocnych lub jak kto woli wczesno rannych. Tak było weekendami. W tygodniu czekając na obraz kontrolny po zakończeniu emisji programu na danych kanale, czekałem już na kolejny weekend gdy emisja jest pseudo ciekawsza i trwa dłużej. Czułem, że krótki sen i stale oglądane sceny orgii i rzeźni wypaczają mi umysł, tak grzeczny i poukładany... Sam sobie wszystko to ograniczyłem i choć dziś się z tego śmieje a tamten okres bezsenności wspominam raczej pozytywnie, to nauczyłem się, że jeśli będę mieć własne dzieci, mogą one nie mieć wystarczająco dużo samo zaparcia i spoglądania w głąb samych siebie, aby być w stanie postąpić jak ja wtedy i nie stać się maniakami seksualnymi ze skłonnościami do przemocy fizycznej i psychicznej. Zanim bym się obejrzał, dmuchały by słomką żaby, bawiły się nożem i łapały inne dzieci w nieprzyzwoite miejsca. W końcu jednak zasnąłem...
Obudziłem się po tym wszystkim, nie jako w czwartej klasie a raczej w momencie ukończenia jej. Obudziłem się i kolejny raz nie mogłem zasnąć. Całodniowe przekonanie i przemyślenia, dawały o sobie znać nocami, że coś co kocham, coś czego jestem i dalej chcę być, właśnie się kończy... w imię pieniędzy i niewiary w siebie. To już okres raczej nie niespania lecz brutalnej cichej i wszech ogarniającej bezsenności, wymieszanej obrazami popkultury i zmieniającej nagle choć spodziewanie rzeczywistości. Kolejne noce upływały mi na patrzeniu na skaczący, elektronicznie zielony equalizer wierzy w moim pokoju, grającej cicho lecz nie wyłączanej nigdy. Leżałem sobie tak co noc, na swoim tapczanie dziwiącym wszystkich swoją niskością i wygodą. W pokoju i w spokoju, bez podróżowania po kołdrze i gdziekolwiek indziej. Przeraziło mnie wtedy jak wiele w moim życiu, właśnie się kończy lub już skończyło i jak nie wiele jestem w stanie zacząć... z braku papierków z Polskimi królami i z braku wiary w siebie. Nie wiem już sam brak czego doskwierał mi tamtego czerwca bardziej. Z dniem końca roku i zostawienia sobie bródki, skończyło się coś co trwało cztery lata- liceum, okres w którym nie trzeba było się nad niczym zastanawiać ani szukać miejsca które się już miało. Poczułem stratę jednocześnie małej blondyneczki której twarz z lizakiem odebrała mi klasę i utratę wielu przyjaciół których tak naprawdę wcale nie straciłem albo jeszcze nie teraz... ale wiedzę tą, mam dopiero teraz. Z przyczyn obiektywnych, to znaczy finansowych i subiektywnych, to znaczy z powodu niewiary, że jestem w stanie i ,że ma to sens... nie poszedłem na studia ze świadectwem maturalnym o średniej 4.75. Tak wyszło... Od tamtej pory, noce na długo choć nie na zawsze, stały się puste i nie bez snów których nie pamiętamy bo budząc się spojrzeliśmy w jasne okno, lecz bez snów których po prostu nie było, nie były wcale śnione, jakby skończyły się na nie chęci i pomysły. Kolejny raz nie spałem, chcąc może wymyślić jakieś rozwiązanie, jakiś pomysł na życie lub dlatego, ponieważ tego rozwiązania i pomysłu co dalej, nagle zabrakło. Myślałem nie śpiąc o tym, jak wiele rzeczy robiłem bez sensu a nawet jeśli z sensem, to i tak się to wszystko skończyło. Minęły dwa lata, podczas których już spałem a zatoczyłem krąg i osiągnąłem wszystko to, czego niemożliwości nie pozwalały wtedy zasnąć i pokonałem zrozumieniem to z czym walczyłem czerwcowymi nocami. Nie wiem czy z czasem o tym wszystkim zapomniałem czy jedynie się przyzwyczaiłem ale... W końcu jednak zasnąłem...
Bezsenność nie rzadko bywa zbawieniem, kiedy pragnie się obejrzeć wschód słońca jak najpóźniej a księżyc towarzyszy nam w chwilach rytmu czasu o nieskończoności którego marzymy. Gdzieś gdzie szyjka butelki muska lub z czasem trąca brzeg kieliszka, gdy muzyka zakłóca myśli a promile zmiękczają nawet kamienne serca. Melanż, balet, czilaut... nie ważne jak gdzie lecz z kim, byle popłynąć ze wszystkim z czym popłynąć chcemy, utopić wszystko o czym pamiętać nie chcemy... byle zgubić gdzieś świat i to co w nas najgorsze, i powiedzieć samemu sobie, że szybkość i intensywność życia, decyduje o jego szczęśliwości. Zmrużyć oczy w światłach kolorofonów, w spazmach stroboskopów i ze sztuczną parą głęboko w płucach. Trzymając ręce w wymachu nad głową, w błyskach srebrnej bransoletki na prawej ręce i nie mocy zadzwonienia po transport do domu, mówiłem sobie w myślach, że... jestem szczęśliwy. Choć głośna muzyka mózg cięła jak brzytwa pozostając w nim na długo po jej ściszeniu. Wszystko po to, aby leżąc na drugi dzień rano w łóżku lub siedząc dochodząc do siebie nad jeziorem, powiedzieć sobie coś z książkowych motywów o nie zmarnowaniu młodości, coś ze słów brata, że trzeba się bawić lub słów matki, że całe noce nas nie ma a dom traktujemy ja hotel. Potem tylko podsumować całość kiwaniem głową i szyderczym uśmiechem do samego siebie. W życiu chyba każdy przynajmniej raz to czuł, raz tego chciał. Przynajmniej raz stał się wampirem w ustach którego krwią był alkohol a życie napełnione zostało nowymi urokami kosztem starych, czasem kosztem odbicia w lustrze a czasem... tak w raz z otwarciem sezonu mojego licealnego miasta, pamiętam siebie patrzącego się w rozświetlone fajerwerkami upite niebo, na pomoście wraz z setką dzielących się tym samym ludzi. Tak pijany, tak ognie przyćmiły się własnym dymem lub tak wielu ludzi wtedy było wokół. Powroty do domu w zapachu palonego tytoniu osiadłego na ubraniu wraz z poranną rosą, towarzyszyły mi wiele razy. Kac leczony świeżym wiatrem i alkoholem, nie pozwalał tak do końca wytrzeźwieć niekiedy kilka dni. Czasem płytkość życia powoduje, że jesteśmy na moment w stanie zapomnieć o nie osiągalnej głębokiej jego przeżycia. Trzeba być w stanie tylko nie zasnąć lub nigdy się nie obudzić. Za wszelką cenę nie chciałem wtedy spać... a jeśli nawet bym zasnął, to bym zasnął w tym wszystkim i spał jak najdłużej. A gdy już leżąc w łóżku chciałem zasnąć, chciałem nie chcieć nie spać, chociaż by dlatego, aby zebrać siły na powtórkę, to rozkołysanie w głowie i bas w żołądku, nie pozwalały na to. Mówiłem sobie wtedy: nigdy dość nie mów! Tak można nie spać wiele nocy, nie koniecznie pod rząd, jednak czas określi je prędzej czy później bezsennością. Z alkoholem w szkle krzywiłem postrzeganie wszystkiego wokół by wyprostować rzeczywistość. W końcu jednak zasnąłem...
Gdy już przestałem być wampirem, sam z siebie wysysającym życie, poznałem następną formę, rodzaj bezsenności. Daleką od fruwania z nietoperzami, będącą połączeniem tej, kiedy nie chcemy nigdy zasnąć z tą gdy nie potrafimy, nie możemy, nie powinniśmy... W ciągu całego życia, nie spałem niemal, że cyklicznie, terminowo... zawsze jednak z powodu różnego rodzaju emocji. Z powodu ich natężenia i intensywności lub też całkowitego, przeszywającego ich braku. Tak było i tym razem, w czasach gdy od końca liceum minął prawie rok a tym samych, rok prawie od poprzedniej bezsenności. Dziwne... bo byłem wtedy chyba szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dlaczego więc nie spałem, męcząc oczy ciemnią nieruchomego pokoju, torturując własny organizm niekiedy błagający wręcz o sen... dlaczego? Bo obok spała ukochana osoba a słowa: nigdy, zawsze i na zawsze, złudnie pierwszy raz nabrały znaczenie jakie powinny mieć zawsze. Takiego jak dla ludzi, którzy nie liczą czasu. Nie fruwałem tamtej wiosny z nietoperzami, choć noce były równie ciemne, równie mocno piekły oczy od braku światła na ich siatkówkach... to jednak wszystko było inne, lepsze a poprzez walkę ze snem, walczyłem o każdy sekundę tego dłużej. Napatrzałem się na błękit jedwabiu i bladość skóry udając, że śpię, udając zwyczajność, udając dla spokoju kogoś obok, nie dla samego siebie. Gdy najgłośniejszą nutą był już śpiący oddech obok, miałem dużo czasu do myślenia. Zrozumiałem jak wczoraj może różne być od dziś i jak dziś, różne może być od jutra. Odczułem jak moment potrafi zmienić człowieka. Kiedyś określany w liceum skurwielem... dziś nie wiedziałem kim już jestem, wiedziałem tylko, że kimś lepszym. Kimś słabszym ale mającym swoje miejsce... tu, tej nocy, w tym łóżku, w domu gdzie wszyscy śpią a ciszą można narysować nowe niesamowite rzeczy. Nawet teraz, po zdefiniowaniu tego wszystkiego przez nieubłagalnie spieszący się czas, psychodeliczne myśli, skamieniałe serce, po odrzuceniu swego rodzaju tęsknoty za tym, mącącej prawdziwe wnioski, jestem dumny z pewności, że tamtych chwil, w konkretnie tamtym momencie, nic i nikt nie był w stanie zniszczyć. To była najpiękniejsza bezsenność w moim życiu. W końcu jednak zasnąłem...
Obudzenie się z pięknego snu, nigdy nie należy do przyjemności a jak bardzo może być złe, nie do przyjęcia i łamiące człowieka... przekonałem się dużo później, niż gdy poznałem pierwsze rajskie sny o tym czego się nie ma. Choć już lata temu, czasem śniłem o lataniu, pięknych kobietach, bogactwie lub po prostu szczęściu z powodów różnie różnych to, to przebudzenie należało do najgorszych a bezsenności w jaką mnie wtrąciło, należały do najgorszych, najrealniejszych, najdłuższych... Wtedy właśnie chciałem wierzyć, chyba jak jeszcze nigdy, że człowiek nie jest taki, jak ostatnia rozmowa z nim. Nie spałem ponieważ zarówno w moim życiu, jak i snach, zabrakło osoby z którą dotąd je dzieliłem. Dziwne, choć może trafniej nazwać trzeba smutnym fakt, że można nie chcieć spać a potem nie być w stanie, z tego samego powodu. W tym przypadku była nim miłość tyle, że raz chęć jej trwania a raz z powodu jej końca. Jakkolwiek pewien jestem, że jest to przeszłość, to nie spałem wtedy prawie cztery dni z rzędu, nawet przez minutę. Każdej nocy ciało cierpło w bezruchu i bolało jak stłuczone gdyż podczas snu, brak ruchu znosi lepiej. Plecy bolały tak bardzo, że trudno było rano wstać. Poranki w sensie pobudki a przynajmniej oficjalnego nie spania, zaczynały się wcześnie jak nigdy od czasów wstawania na ryby. Czwarta, piąta rano... bo można już włączyć telewizor lub chociaż nie patrzeć w ciemnie pokoju lecz światła słonecznego za oknem. Od siódmej można było nasłuchiwać, mieć nadzieje, że ktoś już wstał... co by dało upragniony od wielu godzin i mnożony kolejnymi dniami, komfort odezwania się do kogoś a przynajmniej z realną szansą, że ktoś odpowie bo w bezsenne noce, często mówi się zaskakująco dużo. Godzina dziewiąta była już rozkoszą: głosy ludzi za oknem, normalny program w telewizji i czasem już ktoś spał... co najważniejsze jednak, pora ta i niespanie, pozwalała zachować pozory normalności w oczach innych. Po dwóch dniach, oczy piekły mnie już nie tylko w nocy lecz też w ciągu dnia i wyglądały jak po spawaniu, a dłonie trzęsły się tak bardzo, że trudno było samemu jeść. Potem sen przyszedł sam, ale bliższy był omdleniu niż zaśnięciu. Nie spanie wydaje się łatwym sposobem na schudnięciem dla grubasów lub tych jedynie tak o sobie myślących. Nie trudno zrozumieć, odczuć jak zbawienny wpływ dla ciała ale i duszy, ma sen... ta tak codzienna czynność, że aż niedoceniana. Zwykła ale niezbędna do życia.
Takim lub innym sposobem, z takich czy innych powodów, tak lub inaczej to przeżywając... nie spałem, tych chwil kilka w życiu. Na pewno każdy w swoim życiu zaznał bezsenności. Trudności w zasypianiu, nie moc pospania dłużej lub nie zmrużenia oczu. Gdy się nie śpi, noc daje nam wiele pretekstów... dała mi ich wiele. Choć czasem wycieńczała, pozwoliła przemyśleć mi wiele spraw, związanych z niespaniem lub też nie, ale zawsze pozostawała chwilą wyjątkową, w dobrym czy złym znaczeniu, lecz odmienna przy tym od wszystkiego innego. Pozwoliła między innymi, napisać mi to wszystko, zebrać myśli w całość, zastanowić się. Nawet teraz nie śpię, pisze... zapijając całość koka kolą z cytryną, nie wyciśniętą lecz z plasterkiem, zaklinowanym między... już o tym wspominałem.
Niekiedy noce były długie, jakby bez końca lub z końcem tak dalekim, że nie widać początku. Niekiedy za krótkie na cokolwiek, nie pozwalające się nacieszyć namiastką nawet przemijalnego szczęścia, więc za krótkie zawsze, bo nie trwające wiecznie. Czasem głośne, głośne w nas samych lub we wszystkim wokół a czasem przerażająco ciche, których rytm wyznaczały tykania zegarka... bywały upite do pozornej tylko nieprzytomności lub też trzeźwe do bólu, pozwalające poczuć i zrozumieć aż za wiele. Jedne udowadniały, że anioły istnieją a inne, że ich nie ma i nigdy nie było. Przy całej ich różności, mi jednak zawsze w głowie i sercu grała muzyka... nie opuszczająca mnie nigdy muzyka. Te wszystkie godziny, gdy czułem się jak owad, nocny motyl... dawały odczucie (i chyba tak było), że coś lub ktoś, brał moje ciało i duszę pod zastaw.
Do dzisiejszego tekstu dołączam pewien kawałek:
Jeśli zniknie źródło, to: Fenomen - Bezsenność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz