Szukaj na tym blogu

"Mądra Kobieta nigdy nie podważa tej siły, gdyż jest to moc, która chroni Kobietę i jej potomstwo przed zagrożeniami z zewnątrz... Mądra Kobieta wspiera tą siłę i dba o męskość swojego mężczyzny, Ojca jej dzieci, gdyż wie, że dzieci bez wzoru Ojca wyrosną na emocjonalne kaleki z problemami w życiu..."

czwartek, 23 listopada 2023

"To wszystko miało miejsce" - Rozdział I. Autobiografia


 Rozdział ten pisałem od razu po wstępie a więc w kolejności jaką sugeruje nazewnictwo. Napisałem go w jeden wieczór - na komputerze stacjonarnym w małym pokoju na dole, koło kuchni. Pisanie polecam każdemu kto potrzebuje i szuka ukojenia - wyrzucenia z siebie czegoś co wyrzucić trzeba - zwłaszcza jak doskwiera nam brak możliwości odreagowania. Wklejam treść w oryginale - bez nanoszenia zmian choć chętnie skorygował bym język. Tak wtedy jak i teraz, rozdział zaczynał cytat: „Wśród tylu różnych dróg przez życie, każdy ma prawo wybrać źle.”

Pierwszą rzeczą... jak pamiętam, jest gruby wełniany koc z frędzlami wiszący na drzwiach. Lekko się rusza gdy drzwi ktoś otwiera i zamyka... a robi to co jakiś czas. Przede mną tylko białe, drewniane, nie dobre w smaku i średnie w dotyku szczebelki... łóżeczka, nie klatki bo jest w nim przyjemnie, tak przynajmniej mi się wydaje lub wydawało wtedy. Kiedy? Około dwudziestu lat temu. Te skromne minimum które pamiętam i tak jest czymś wręcz niemożliwym ale do udowodnienia i potwierdzenia, gdyż nie każdy wtedy miał rok życia i pamięta z tego trochę więcej a ja nie powinienem był pamiętać niczego.

To ostatni okres w którym pamiętam niesamowitą... uderzającą wręcz prawdziwość, świat rażący sam nie wiem czym bardziej, nowością czy jaskrawością ale jednak prawdziwy jak żaden po nim. Potem wszystko stało się mniej lub bardziej fałszywe, przesiąknięte i zdeterminowane przez nasze czyny których nikt nam niestety nigdy nie podpowiadał. Może właśnie dlatego ludzie po wielu latach od takich odczuć, piją i zażywają narkotyki... by wrócić... by znów poczuć świat a nie ciągle tylko dawać czuć się jemu. Trochę jakby ze zmęczenia już ale głównie może by poczuć się tak jak ja wtedy i pamiętać tylko to co dobre. Żółty pokój, ciszę, ciepło i całkowity brak jakiegokolwiek  strachu... tylko życie. 

Potem mijały kolejne, bardziej lub mniej zapamiętane i bardziej lub mniej obstawione świeczkami torty i urodziny. Przybywało blizn na ciele i w jego środku, ciemniały włosy i wypadały kolejne mleczaki. Z każdym rokiem widziałem więcej w sobie a mniej w ludziach, to taki okres kiedy budzą się w każdym jakieś pragnienia, to okres kiedy rzeczy dane cieszą coraz mniej. Rośnie nie tylko nasze ciało ale i wiedza...   w tym i wiedza o innych a tym samym malejący w nas ich obraz. 

Pamiętam lato tak upalne, że pękała ziemia, pamiętam pogody zapowiadające codziennie upał na następny dzień... asfalt parzył w bose nogi i parował kiedy padał deszcz... a padał pamiętam wtedy bardzo rzadko. Ludzie w deszcz wychodzili, jakby chcąc go zobaczyć. Wydawało się z daleka, że na ulicy stoi woda... wydawało się wtedy wiele rzeczy. Droga czasem parowała chowając stopy spacerujących po niej... jakby byli na innej planecie. Wtedy każdy mógł zostawić na niej ślad, odcisk stopy... jakby ślad po sobie, lecz jedynie do kolejnego upału, kiedy to nawierzchnia znów rozmięknie a ktoś inny po niej przejdzie. Mówi się, że powietrze nie pachnie ale... przysiągł bym, że wtedy miało zapach. Pachniało wodą z butelki i powiewem z jeziora, pachniało słońcem i spaloną od niego skórą, pachniało namiotem i wilgocią kurtki wieczorem, pachniało kolejkami ze zbożem. Myślę, że miało także smak... mokrych od rosy owoców ukradzionych komuś z sadu, smakowało palonymi po kryjomu papierosami... smakowało i pachniało po prostu dzieciństwem i tamtymi czasami.

Ile to razy grupa kolegów i zabawa gdzieś w lesie zastępowała cały świat... podróże na małym gokarcie, miliony ugryzień komarów i przerwa w tym wszystkim, jedynie na obiad. Często wspominam jak rzadko coś się wtedy nudziło czy psuło. Czy to my byliśmy lepsi? Czy świat? Czy może on nas wtedy lepiej traktował? Dziś gdy wracam w któreś z tamtych miejsc, wszystko wydaje się małe, ciasne, niewysokie i znajome raz na zawsze a nie jak wtedy nowe i ciekawe każdego dnia. Gruszka dzieląca dwa pola rolników niższa niż dawniej, ścieżki w lasku jak by dziś już za wąskie, drzewo na polanie nie tak już ciekawe, lodowisko między brzózkami. Te miejsca nigdy nie zostaną zapomniane bo jeśli nawet przez nas, to po nas przyciągną wychowają innych. To były czasy kiedy naprawdę potrafiłem powiedzieć: jutro też jest dzień. Później i dziś już tej pewności nie miałem. Zawsze mówiłem, że stare babcie zaczynają chodzić do kościoła, bo boją się śmierci. Chyba jest w tym faktycznie jakaś prawda i początki jej można zobaczyć już dużo wcześniej. Można zobaczyć dużo wcześniej zanim czas zgarbi nas i uczyni wolnym. Początkiem tego jest nawet niewyraźne dostrzeżenie przemijalności niemocy powrotu nie zauważalnego jedynie w dzieciństwie. Gdy to zauważymy... jest już po nas.

Czasem też tygodniami padał śnieg... „ten za oknem śnieg był tak samo zimny jak ten we mnie” a każdy ranek był jak wieczór, gdy szedłem i wracałem ze szkoły. Rano sen przedłużało czekanie na herbatę, w nocy sen przerywał elektroniczny budzik. W takich chwilach o czasie mówi jedynie zegarek a wszystko jest albo czarne jak niebo albo białe jak śnieg. Gdy byłem mały myślałem, że gdy jest bardzo zimno, ludzie stają się źli... z czasem jednak zrozumiałem, że to nie przez chłód lecz przez nich samych. Ile to już lat? Dziesięć? Tak...

W życie każdego z nas wpisana jest szkoła, każdy pamięta w niej pierwszy i ostatni raz. Szkoła- instytucja publiczna, budynek mający spełniać określony cel wytyczony przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Element kształcenia młodzieży, prawnie przymusowy obejmuje podstawowy poziom nauczania, poziom wyższy czyli ponad podstawowy, nie jest już przymusowy i zależy tylko od samej osoby kształcącej się... Taki słownikowy opis szkoły można nazwać nic nie mówiącym i wystarczy zasmakować tego swego rodzaju życia jakim jest szkoła aby wiedzieć, że należy powiedzieć dużo więcej. 

Pierwszym etapem było osiem lat nauki w szkole podstawowej. Pierwsze pięć lat to jak zabawa w naukę i raczej dziecinne podejście do obowiązków, potem radość z wakacji i końca roku. Utęskniony dzień apelu, kiedy to każdy chce wyglądać jak najlepiej, albo kierując się radością końca roku albo ciekawością co do niewidzianych dwa miesiące przyjaciół. Wtedy brak presji co do szkoły i życia, zastąpiona jest odrobiną wpajanej ambicji i fałszywego wizerunku nauczyciela jako naszego przyjaciela. Początkiem zmian tego wszystkiego, dla mnie był szósty rok. Zauważyłem konflikt tego co chcemy robić z tym do czego Nas zmuszają. W jednym momencie ta dziecinna ambicja co do nauki, przestaje być wystarczająca a w nas samych, zastępowana odczuciem przymusu. Nagle nauczyciel, z przyjaciela staje się jedynie pracownikiem oświaty a czasem wręcz najgorszym wrogiem. Aby podołać zmianie, należało się przestawić na model dnia oparty o sen, naukę i jedzenie... nie koniecznie w takiej kolejności. Można było także spróbować poczuć coś więcej, tak by móc dojść do wniosku gdy to wszystko się skończy, że szkoła to nie tylko instytucja i, że nauczyła Nas o wiele więcej niż myśleliśmy i, że nie zawsze było to dobre. Szkoła to dwa całkowicie różne światy i wrażenie jednego zacierane jest przez drugi. Jest świat nauki i książek ale i przyjaciół i życiowych nauk. O wyjątkowości każdego z nich, decyduje jedynie ten drugi przeciwstawny, żadnego z nich nie docenili byśmy osobno i to zarówno oceniając jeden z nich pozytywnie a drugi negatywnie. Życie to zmiany, a dla mnie kolejną był ostatni rok szkoły podstawowej, kiedy to marząc na lekcjach o dziewczynie z włosami pachnącymi cynamonem, dokonywało się we mnie podsumowanie poprzednich lat... podsumowanie bardziej uczuciowe niż matematyczne. Zacząłem myśleć, zauważać, że jest to początek fałszywej lecz w końcu sprawiedliwej gry interesów w której uczeń równa się nauczyciel a zarazem stanąłem przed nowymi decyzjami czy i co chcemy jeszcze osiągnąć i czy i jak może Nam pomóc w tym szkoła. Zrozumiałem, że jutro już tu nie wrócę, że nagle zabraknie czegoś co było zawsze, coś nad czym nie musiałem się zastanawiać stawiając pytanie co dalej. Aby nie dać się zwariować, poznałem dwa światy szkoły lecz to wywołało strach, ponieważ koniec pierwszego etapu nauki i test dotychczasowych przyjaźni.

Z tamtego okresu pamiętam także samobójstwo jakiegoś chłopaka u mojego brata w akademiku... w momentach zmian, wszystko wokół rusza nas bardziej. Kim był ten chłopak? Nie wiem. Kimś na pewno. Synem dla rodziców. Bratem dla rodzeństwa. Uczniem dla nauczyciela. A dla mnie... kimś kogo nigdy nie ocenie, kto własne życie postanowił zakończyć zaciskając pętle wokół szyi a mi dał powód do zadumy w momencie rozdroża życia.

Drugi etap będący konsekwencją wyboru co dalej, były cztery lat nauki w szkole ponad podstawowej, wybór liceum był także wyborem co do życia przez następne cztery lata. Po pierwszych kilku miesiącach wiedziałem już, czy decyzja ta, to  czy życiowy falstart, uciekający pociąg lub czy pierwsze szukane od dawna autostrady. Nowy świat wyglądał i pachniał inaczej, pozwalał czuć inaczej lub zmuszał do tego. Nagle wokół byli ludzie których mam komfort lub przymus nie znać. Co albo budziło radość jaką zawsze czerpie się z nowego świata albo przerażało jak każda minuta obcej rzeczywistości. Sama nauka także zaczęła wyglądać inaczej, drastycznie wszystkiego zrobił się więcej, nawet rzeczy i wiedza o nich której byliśmy pewni wielokrotnie okazywała się niewystarczająca. Wszystko to potęgowane było brakiem znienawidzonego dotąd przymusu. Nauka będąca naszym własnym wyborem sprawiła o wiele większy problem niż ta dotąd narzucana.

Liceum było początkiem dorosłego życia... i nigdy bym nie przypuszczał, że tak daleko  to się posunie. Nowy świat pozwolił mi samemu wybrać, czy bawić się czy uczyć, czy pogodzić to wszystko czy być buntownikiem z wyboru. W nowym miejscu, uczymy się wszystkiego na nowo. Wśród nowych ludzi, stajemy się nowi... wtedy dotknęło mnie to bardziej, niż sądziłem. Na półmetku szkoły średniej zrozumiałem czym są tak naprawdę uczucia, z podobnym dotąd jedynie mylone... nie wiem sam, czy to lat mi przybyło, czy po prostu nauczyłem się jak kochać i nienawidzić ludzi i co najważniejsze, potrafić powiedzieć dlaczego. Wbrew pozorom nie tak łatwo jest powiedzieć dlaczego czujemy do kogoś to co czujemy. Uzmysłowiłem sobie, że to taki czas, taki moment, gdy albo się rozkwita albo nieodwracalnie usycha, nie jutro, nie za jakiś czas lecz teraz i to „teraz” było teraźniejszością jak nigdy dotąd. Tamten okres mogę nazwać okresem wyboru i wyborów a testów co do przyjaźnie okazało się jeszcze więcej. 

Oglądałem na korytarzu ludzi, których znałem mniej lub bardziej, w których uderzała mnie pewność, że oni za cztery lata się przebudzą z przekonaniem, że nie żyli, nie żyli naprawdę i... nic po nich nie pozostanie. Patrzałem na nich i wiedziałem, że gdyby pewnego dnia nie przyszli do szkoły, nikt by nawet tego nie zauważył. Przerażające jest gdy w nikim nie wywołamy poczucia braku nas...

Im jest się starszym tym stracone szanse widzimy wyraźniej, im jesteśmy starsi tym żałuje się ich bardziej... a do powtórki jakby mniej czasu. Każdy etap naszego życia kończy się podsumowaniem a w sprawie szkoły, dla mnie wnioskiem, że szkoła to nie tylko instytucja i, że nauczyła Nas o wiele więcej niż myśleliśmy i, że nie zawsze było to dobre ale zawsze było prawdziwe. 

Nie tak dawno zacząłem trzeci etap szkolnego życia, pewnie ten ostatni a na pewno ten najbardziej nieprawdopodobny bo nie oceniany jako realny czy osiągalny. Dziś studiuje, choć myślałem, że nie będzie to możliwe nigdy i tak naprawdę, nie stało się to możliwe z dnia na dzień lub z jakiegoś konkretnego powodu. To po prostu ja się zmieniłem, za swoją jak i innych sprawą. Pierwszy raz przyszłość a w niej i te studia, planowałem nie w pojedynkę, nie sam. jednak efekt drwiąco okazał się ten sam a ja ukrycie pokładam nadzieje w powiedzeniu, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... chociaż jak łatwo się do tego nie przekonałem, nie trudno jest, było i będzie zauważyć. Nagle poznaje się setkę nowych ludzi, porównując ich z tymi już znanymi, z tymi z naszej przeszłości, jednego lub dwóch etapów wstecz. 

Tak. Siedzę na sali ogromnej jak nigdy dotąd, tam gdzie pani profesor zawsze chcąc zapalić bardziej światła, gasi je... myląc się zawsze tak samo, chyba więc już nawet się nie myli. Bawi nas jednak tylko tę jedną sekundę, nic od tego momentu aż do końca jej wykładu, nie jest zabawne ani powtarzalne. Trzy godziny mijają i przychodzi ktoś mówiący głosem i z podobną mimikom twarzy, co pijany Dąbski. Siwy ogromny gość z mapą pod pachą. Po nim Pani profesor z nazwiskiem od miecza, usypiająca głosem i wzrokiem, z dziwną przy tym przerażającą niewiedze studentów powaga. Godzina przerwy zagryzana w bufecie frytkami pieczonym na przepalonym w ciągu całego dnia oleju, tym samym co dziesięć takich samych porcji smażonych ciętych w paski ziemniaków, które odbijają się przez resztę dnia. Dlaczego frytki? Bo je zjeść można szybko. Bo jedzenie ich na przykład widelcem, przypomina jedzenie i pozwala uniknąć trzymania w rękach i posilania się, ogromną bułką z kotletem w środku i wszech wypadającą surówką, brudzącą usta pseudo sosami z musztardy, keczupu, majonezu... o reszcie  składników wole nie wiedzieć. Bufet jednak jest fajny, bo widuje w nim ludzi, których normalnie z tłumu i w przelocie zauważyć trudno. Jeść podobno musi każdy. Starsze osoby, których pracodawca zmusił by tu byli i męczyli się; wykładowców przepuszczanych w kolejce do lady; czasem mniej lub bardziej znanych zaproszonych na konferencje gości; najładniejszą dziewczynę na uczelni i chyba na tym świecie z drugiego roku Europeistyki. Jedyna wolna godzina upływa bardzo szybko i znów jestem w windzie jadącej do góry lub na dół. Dół oznacza podpis obecności i konieczność przygotowania, kompromitującej odpowiedzi ustnej lub spuszczonej głowy. Góra oznacza kilka godzin bez przerwy zmęczenie od pisania oczu i ręki. 

Studia to najlepsza rzecz jaką spotkała mnie w tamtym okresie... bo daje poczucie spełnienia na arenie na której mi o nie ciężko. Dziś więc czytam po nocach i marznę na stacji PKP, marznę na miejskim przystanku i marznę wracając w nocy do domu z jakiejś knajpy czy dyskoteki, mniej lub bardziej się przy tym bawiąc. Chuchając w dłonie patrzę na innych czekających z szalikami na twarzach, myślami będąc już w popołudniowym maju, gdzieś na ławce Parku Kasprowicza, gdzieś na Jasnych Błoniach, odliczając leżących na trawie i tych z psami na rowerach. Zima gdy zaczynałem studia, z wielu powodów była najzimniejsza jaką pamiętam. Tak wyszło... Drugi raz w życiu, wtedy czekałem na wiosnę. Czasem w nocy, gdy do zajęć na następny dzień zostało mniej czasu niż na sen, jem w jakimś fast food’zie przy jednej z szyb, chcąc patrzyć na przechodniów których nie brakuje nawet w nocy. Moje odbicie w szybie nakłada się na tych przechodniów, jakby przeze mnie przechodzili, przenikali, czasem spoglądają jak jem i idą dalej... Lubię wracać do domu brata w ciepłe noce, w towarzystwie latarń na niebie jasnym już prawie jak one... 

Gdzieś miedzy tym wszystkim, pamiętam sam siebie z miejsca gdzie rano na parapecie ptaki czekają na chleb, nocami słychać płacz i ciche krzyki... wokół zawsze te same meble i ślady ludzi mieszkających tu przed nami i po nas. Pod drzwiami zawsze świecące się światło na korytarzu. Na zewnątrz wierzby płaczące gałęziami, w deszcz rozmazujące krople na szybach. Jedzenie na czas, kolejka do łazienki i ranne wstawanie... i tak co ferie i wakacje przez trzy tygodnie, w pierwszy dzień czekając pod gabinetem na lekarza który zawsze się spóźnia i podobnie w ostatni, jednak przesiąknięty już zapachem walizek i powrotu a także smakiem ostatniej kolacji i wizją następnej już   w domu. I choć naoglądałem się tam ludzkiego cierpienia jak niewielu ludzi w życiu, dzieci przywiązane rajtuzami po troje na jednym wózku, widzące ciocie w każdej pielęgniarce, nigdzie nie nasłuchałem się tak wielu smutnych historii to z tego wszystkiego pamiętam głównie inne rzeczy. Jak zapomnieć gorące parafiny i gryzące koce w które owinięte były nogi, w pomieszczeniu chłodnych płytek na ścianach, mrugających jarzeniówek, rysunków na ścianach setki razy poprawianych w myślach, uśmiechu pań dbających tam o wszystkich i o wszystko..? Tego nie da się zapomnieć. Z resztą kto by chciał? Tak wiele można w takich chwilach przemyśleć, w żadnych innych ,tak wiele i tak  bardzo do nas nie przemawia, jak wtedy gdy musimy gdzieś trwać i walczyć o coś co innym jest po prostu dane a całość sprowadzona jest do wytrzymania tego „spokoju” tam. Nigdzie nie smakowały lody z automatu jak tam na mieście, nigdzie nie nasłuchałem się tak kukania kukułek jak tam... huśtawka na placu zabaw i upadek z kozetki a po nim blizna do dziś pod brodą. Ile godzin spędziłem słuchając muzyki grzejąc sobie stopy w szczebelkach kaloryfera w drewnianej obudowie? Sam już nie wiem. Ile razy słyszałem: jaki ładny chłopak i jaki mądry. Nikt nie potrafił lub nie chciał powiedzieć wtedy jak ciężko będzie w życiu. Pamiętam msze w szpitalnej kapliczce i podział dnia na zabiegi i czas wolny uwieńczony hot-dog’iem. Dzień za dniem, turnus za turnusem... zmieniały się tylko twarze ćwiczących i masażystów, pozostawiając we mnie więcej niż dziś przypuszczają i z pewnością nie poznali by na ulicy. Czasem zastanawiam się czy zdają sobie sprawę, że po dziesięciu latach poznał bym ich po dotyku dłoni, ulubioną masażystkę, najładniejszą ćwiczącą, których ciała zmuszony byłem poznać lepiej niż niektórzy ich bliscy. I tak jak ze wszystkiego... pamiętamy tylko to co chcemy lub to czego pozbyć się z pamięci nie potrafimy. Gdzie było te miejsce? W Stargardzie Szczecińskim. Ile lat już minęło? Kilka żyć i dziesiątki historii. Dwadzieścia dwa od pierwszego razu i prawie sześć od ostatniego. To nigdy nie będzie dla mnie przeszłością... zbyt łączyło się  i łączy z teraźniejszością... zbyt dużo tam przemyślałem. 

Pamiętam pierwszy łyk piwa, pierwszego papierosa i pierwsze spieczone wódką usta. Gdzieś na ognisku, gdzieś na imieninach wujka kolegi, gdzieś... tak, zawsze „gdzieś”. Z początku alkohol wydaje się innym światem a samo jego picie czymś modnym lub dorosłym. To wszystko jednak jest fikcją która kiedyś się kończy. Nie jest jednak fikcją wcale większą od samego życiu w dodatku w którym tak wiele rzeczy jest trudnych do przyjęcia na trzeźwo. Klęcząc nad miską własnych wymiocin lub próbując się z nich podnieść, paradoksalnie można wiele zrozumieć, wiele się nauczyć. Można się nauczyć o wiele więcej niż tego, ile jesteśmy w stanie wypić do wymiotowania lub co najlepiej przed tym jeść albo z czym pić. Czasem to wszystko pozwalało mi się nad czymś zastanowić i powiedzieć sobie: tak nie może być. Gorzej jednak gdy spowodowane było żalem zapijanym jak najszybciej chcąc zobaczyć dno butelki lub kieliszka i by się na coś znieczulić. Łatwo jednak wtedy zobaczyć także dno samego siebie... Nie zapominam przy tym setek momentów kiedy te chwile nie były złe. Ich złym momentem był tylko poranek następnego dnia a przynosiły często czas zabawy, ludzkiej lub przyjacielskiej solidarności, opijania ważnych dla nas lub dla innych spraw. Wszystko ma dwie strony. Jedną z nich jest gdy budzimy się w miejscu przez dłuższą chwilę nam nieznajomym z rozkołysaniem w głowie którego już nie kontrolujemy. Inną gdy najlepsi przyjaciele są jeszcze bliżej, gdy obca osoba nas ze szczerością obejmuje, gdy ludzie mówią sobie ukrywane dotąd piękne rzeczy. Czasem także mówią te złe ale.. wszystko ma dwie strony. Wszystko jest w nas. Raz łączymy to z radością... a raz ze łzami. Ale to chyba jak cokolwiek w naszym życiu. Ja wszystko to przeżyłem. Wiem, że wielu innych także ale kwestią pozostają wnioski a nie sposób opowiedzenia.

Gdy wspominam swoje życie jest jak najdłuższy tydzień w moim życiu. Kolejne dni w których czekam na brata który jest jeszcze w szkole na którą jestem jeszcze zbyt mały. Następnego dnia do tej samej szkoły ktoś zamyka mi drogę uznając za gorszego i pamiętam kuratorium... i jakąś panią robiącą mi dziwne testy. Mija kolejny dzień, jak wtorek a ja kończę szkołę a wielu widzi swój błąd. Chwile potem ktoś rozbija mi głowę kamieniem a z krwią płynie wszystko polewane jodyną i dziś tylko blizna tamtych dni. Kilka minut później, któregoś poranka giną rodzice mojego przyjaciela. W tych zlanych jak w całość wspomnieniach jak by wieczorem tego samego dnia ginie moja kuzynka. Wszystko płynie dalej, jak środa, czwartek a ja zakochuje się już nawet nie ważne w kim. Moment później „poznaje” nad morzem siedzącą na schodach molo, płaczącą dziewczynę... Piątek a ja kończę i zaczynam nową szkołę, w miedzy czasie poznaje w Częstochowie czym jest wiara a w głowie ciągle ta sama „ona”. Pierwszy kieliszek a potem zapijam i mijają połowinki, niebieska koszula i rzucanie się jedzeniem... ktoś wtedy zabrał swoją dłoń z pod mojej albo to już był pijacka fatamorgana jak woda na pustyni. Następna kolejka a wódka pali już w obwód, potem głęboki oddech i pozostaje sto dni do matury- studniówka, kilka sekund po tym, jestem u siebie na górze w pokoju, zamykam zeszyt i zasypiam, budzę się- matura na równi z uczuciową blond pomyłką i pożegnanie ze smutną piosenką odśpiewaną przez klasę rok młodszą, i tort pamiętam, tak- tort którego nikt nie pokroił. Coś się wtedy skończyło... a zegar upchanego w jeden tydzień życia tyka dalej i chyba coraz szybciej. Potem długi weekend tygodnia życia, sobotni balet, po nim niedziela i w końcu ta sama „ona” z tak „przed lat” na kwadransowe dwa lata... Wyjazd za marzeniami i zerowy termin powrotu, studia wielkie jak nic dotąd i znów wyjazd już nie z marzeń ale próbować to zrozumieć już nawet nie warto. Coraz szybciej do przodu i coraz więcej za mną a mniej przede mną.. lecz to życie mi nie śniło się i nie trwało tydzień.

Żyjemy w świecie gdzie każdy kolejny Sylwester wyznacza początek nowego roku, niestety określał też stracenie lub przeżycie starego roku a we mnie prawie zawsze wywoływał uczucia przykre. Pamiętam odkładane tygodniami pieniądze na petardy chowane w czapce w tapczanie, nikt nie mógł wiedzieć, że ich aż tyle. Kolejne lata i często te same hity sylwestrowe w telewizji, kolejne programy rozrywkowe z gwiazdami prezenterów telewizyjnych dla tych wszystkich którzy dzień ten spędzają w domu przed telewizorem. Pamiętam Sylwester spędzony w łóżku, z głową pod firaną, przy szybie i odbiciach fajerwerków na niebie. Pamiętam Sylwester i kolegę z poparzoną dłonią w misce z chłodną wodą. Pamiętam też początki tych spędzanych w większej grupie, tak to cieszyło z początku... pamiętam rok 1999/2000 i imprezę w domu, spotkanie tych wszystkich którzy nie mieli gdzie się podziać w ten dzień, tych wszystkich co chcieli powiedzieć przy wódce coś mniej lub bardziej mądrego, mniej lub bardziej z pretensjami do roku żegnanego, z mniejszą lub większą trudnością. Rok 2000/2001 był rokiem dobrym a Sylwester słabo zapamiętany. To była jedna z tych imprez które wymykają się z pod kontroli, to była taka gdzie jest dwa razy więcej osób niż powinno być, cztery razy więcej alkoholu niż powinno być i sześć razy mniej jedzenia niż powinno być. Całkowicie nie pamiętam grudnia i przełomu 2001/2002. w tym momencie bardzo się przeraziłem, że nie wiele... a raczej wiele gdzieś mi uciekło. Z dnia przełomu lat 2002/2003 pamiętam więcej niż chciał bym dziś pamiętać, symbolika tamtej nocy była aż nazbyt dotkliwa: ktoś śpiący przy stole, kilku minutowa zaduma nad wódką lejącą się powolną stróżką po stole na podłogę i sztuczne ognie oglądane przez okno, samotnie zapijane kolejne wybuchy... to naprawdę były zimne ognie. Wybuchały raczej we mnie niż na niebie. Rok 2003/2004 to powtórka z trzech lat wstecz  z której zapamiętałem jedynie dwugodzinną rozmowę przez telefon i mróz w tłumie pod klubem... nie wiem który większy, czy ten we mnie, czy ten ziębiący całą resztę wokół dygoczących z zimna ludzi w śród których znalazł bym podobnie czujących co ja. Niestety zasada tego świata jest: nie dać niczego po sobie poznać. Nawet gdy by miał to coś zmienić. Paradoksalnie ten mróz i ta piekąca w usta wódka była początkiem najlepszego roku w moim życiu a kolejny jedynym w którym więcej się chciało niż żałowało. Niestety już nigdy nie miniemy się dokładniej... i Sylwester 2004/2005, najbardziej zwykły i jednocześnie najbardziej magiczny, najbardziej trzeźwy, w najmniejszym gronie, z największą średnią osób szczęśliwych i pełen obietnic. Wtedy zimne ognie nie trzymane były samotnie lecz iskry ich parzyły dwóje najważniejszych sobie osoby a szampan kołysał a nie upijał:.. nic jak najbardziej mylnego…niestety niebezpiecznie jest wierzyć, że coś trwa wiecznie. Okazało się chyba jednak, że brakowało w tamtej chwili o wiele więcej niż mogło się wtedy wydawać 2005/2006 to sen o Paryżu i ucieczce gdzieś jak najdalej od wspomnień zmotywowanych przez chęć zmiany wszystkiego nawet największym kosztem, to wszystko skończyło się.. śniegiem a samochody w miastach Francji znów zapłonęły z biedy którą ktoś myślał, że jest wstanie kontrolować... zapłonęły nienawiścią i butelkami z benzyną a jedyne co czułem to widząc to wewnętrzne życzenie, że fala tych samych emocji dojdzie do tak znienawidzonej przeze mnie „anglii”. Po tym wszystkim pozostały dwa wnioski: jaki rok taki Sylwester i, że zbuntowane głosy są nie tylko we mnie. A co nie pozostało? Whisky w butelce i siły nie przeniesione w nowy rok. 

Mówią, że dobrze jest w życiu mieć porównanie. Tak odnośnie wszystkiego. Że niby tylko wtedy można coś poznać, coś określić, wycenić. Dziś wiem, że nie zawsze dobrze jest je mieć, bo to właśnie porównanie jest źródłem niedosytu w ludzkim życiu. Porównania może dać wiele spraw i momentów a dla mnie takim zawsze był dzień zmiany roku ze starego na nowy. Nie wiem, może dlatego, że zdarza się raz w roku dokładnie co roku, perfidnie punktualnie i nieubłagalnie lub może dlatego, że pamiętam większość z nich... nie wiem. Zawsze jednak wtedy myślę sobie, że tylko ludzie na zdjęciach i obrazach pozostają niezmienni. 

Jaki będzie Sylwester 2006/2007? Oby zakończył rok jak najmniej straconych szans, oby podsumował jak najwięcej wykorzystanych momentów, oby pozwolił powtórzyć to co w poprzednich latach było najpiękniejsze i ustrzegł przed tym, co w tych samych było najgorsze. Takiego właśnie, bliżej nieokreślonego i niesamowicie konkretnego sylwestra zarazem sobie życzyłem prawie rok przed nim. Okazał się najbardziej zaskakującym w moim życiu. Nie wiem czy miał być swego rodzaju wynagrodzeniem za wszystkie poprzednie ale z całą pewnością nim się okazał a miesiące które go poprzedziły, kolejny raz udowodniły zaskakujący i nieprzewidywalny charakter życia. W pamięci jakby efekt motyla a ja gole się na kilka godzin przed wyjściem. Kilka trzepotań skrzydełkami i do gardła wpływa pierwszy łyk wódki. Kolejny ich ruch i jest już po dwunastej. One kończą trzepotać a ja czekam na taksówkę trzymają na kolanach wspaniałą dziewczynę której uśmiech i spojrzenie były ze mną przez cały czas ruchu skrzydeł.

Co roku dni pchały się, pchają i zawsze będą pchały uparcie do przodu a my jak ich ogony. Dziś, po dwóch latach wyrwanych z życiorysu, jestem studentem Uniwersytetu Szczecińskiego, kierunku Politologii... Wszystko potoczyło się inaczej niż miało. To chyba jest najbardziej charakterystyczne dla życia. Jego nie przewidywalność trudno jest nawet ogarnąć a o zrozumieniu jej nie ma nawet mowy. Mury nowej szkoły, podobnie jak szkoły średniej, nie są klatką czy przymusem lecz wyborem, drogim wyborem. Nikt z wokół siedzących na wykładach ludzi nie wie, że kosztują one mnie więcej niż ich. Bo jeśli omdlewa im ręka od pisania, mi omdlewa bardziej. Jeśli od siedzenia bolą ich plecy, mnie bolą jeszcze bardziej... tyle, że ja do tego przywykłem już dawno a różni mnie i ich tylko wiedza o tym. 

Biografia ma to do siebie, że nikt nie napisał własnej do końca, a jeśli istnieją takie, które opisują je do końca to znaczy, że ukończone były nie przez osobę w niej najważniejszą. Nikt nie dopisze do zdarzeń własnej śmierci bo nikt jej nie zna i nic po niej już nie podsumuje... bo albo nie zdąży albo neurony w jego mózgu odczują wszystkie lata wstecz odmawiając posłuszeństwa. Długi opis życia nie musi być opisem ciekawym. Nie musi wcale opowiadać historię człowieka ciekawego. Czy hipokryzją było by powiedzieć, że nie ilość lecz jakość ma znaczenie? Czy może zabrzmiało by to tanio i tak jak  wszyscy ci co żyją inaczej do tego chcieli by wierzyć?  Widząc siebie widzę ciszę w sobie a nią nie zapiszę się setek stron. Chodzi tylko o to by wypełnić życie po brzeg. Dziwie się sobie, że wierzę, że jest to możliwe, lecz teraz wiem, że żyje właściwie. Tylko jedno życie miałem, tylko jedno już będę miał, jedną biografie wielu zdarzeń. Niech ktoś to oceni... „Każdy po drodze mówi zupełnie co innego.”

Ja kocham swoje życie (KMŻ: Kocham Moje Życie), to jest jak z ukochaną dziewczyną, przeważnie nie zakochujemy się w tej najpiękniejszej jaką spotkaliśmy bo kochamy za coś więcej, niż pozory piękna które dziś są a jutro już nie. Zawsze kochałem ludzi za gesty i to jak ich odbieram lub pamiętam nawet po latach. Tak samo jest z życiem. Wole od życia dostać w twarz niż żyć tak zachowawczo, że nie pozwolić by nigdy nie miało okazji uderzyć. Niewielu rzeczy się w życiu bałem i do dziś niewielu się boję, prócz „śmierci tych których kocham”, praktycznie niczego...

W życiu, zawsze towarzyszyło mi dziwne uczucie jakbym o czymś zapomniał, nie w swym życiu czy z przeszłości, lecz w danym momencie, w danej chwili lub chwile wcześniej. Tak naprawdę pamiętam ze swojego życia bardzo wiele, czasami chyba aż za dużo ale uczucie te, na dłużej nie zniknęło nigdy. Było niemal nie do pozbycia się a ja zawsze czułem się jak spóźniony na lekcję uczeń, Edward Nożycoręki czy Struś Pędziwiatr. Gdzieś w tym wszystkim też jak skinhead z różowym tatuażem na piersi, chcąc w złych chwilach być równie zły jak one i ukrywając dobroć w tych dobrych. Taki romantyczny bohater siedzący na pniu drzewa z piwem w ręku, prozą życia na kolanach, w kapturze na głowie, smutny ale niekoniecznie nieszczęśliwy... walcząc nigdy z ludźmi lub samym sobą lecz by nigdy przeszłość przyszłością nie była. Czasem czułe się, jak ktoś w wesołym miasteczku, kto jadąc po szynach w górniczym wagoniku gabinetu strachu, zamiast się bać, przypomina sobie sceny ze swojego życia, odmienne od tych które powinny straszy w tej właśnie chwili. 

Zawsze bardziej przejęty niż pijany. Przejęty ludźmi, światem i wszystkim co stwarzało we mnie poczucie niedopasowania lub w złości podniesionego ciśnienia. Zawsze bardziej pijany niż troskliwy. Pijany szczęściem lub poszukiwaniem go na dnie szklanki lub butelki. Zawsze bardziej troskliwy niż zawistny. Troskliwy o ludzi których kocham, bez względu z jakich powodów. Wierzyć muszę, że dusza i serce, zawsze czystsze niż jakiekolwiek inne. Pieprzony kłamca ze słowem: będzie dobrze. Dla wszystkich prócz samego siebie... Jestem nim. Każdego dnia uwikłany w idealizm wiary w rzeczy trudne... będąc bohaterem tylko jedynie sam dla siebie i to w niekończącej się opowieści.

Myślę, że o życiu powinno się, jemu samemu na przekór, opowiadać nie po kolei. Ono nie pyta nas o kolejność i do niczego nie przygotowuje, przed niczym wcześniej nie ostrzega i zbyt często jest nie do przyjęcia na trzeźwo.  „Gdy przestanie być mi serce i funkcjonować mózg. Przykryj dłonią moje zdjęcie a poczujesz życia puls.” I choć na stronach tych szary w tle, to życiu nigdy... Nigdy szary. Nigdy dobrowolnie. Nigdy samemu. 

Poszło... i dotrze jeszcze nieraz. 



poniedziałek, 6 listopada 2023

Kochanie z tym światem jest coś...


 Kochanie z tym światem jest coś ... nie tak. Nie jest pewnością taki jak nam się wydaje a wydaje nam się takim, jaki mówią, że jest. Problem jednak w tym co mówią, kto i dlaczego? "Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom" [William Shakespeare, Hamlet]. W dzisiejszym wpisie opowiem o czymś, co w mojej głowie kształtowało się od dawna - odkąd skończyłem studia i zacząłem weryfikować pewne rzeczy - to co wiem a raczej to, co wydawało mi się, że wiem. Początkowo poczułem złość a następnie przeszła ona w rozczarowania i irytację. Uczucia te przekułem w coś innego, lepszego bo rozgoryczenie i żałowanie czegokolwiek w życiu, nie prowadzą do rozwoju lecz raczej do czegoś dokładnie odwrotnego. Poczułem się wówczas jakbym się budził i właśnie mianem obudzonych określa się osoby które kierując się logiką, podważają wiedzę jaką posiedli w szkole i w Kościele, osoby które chcą wiedzieć jak jest na prawdę i jedynie w tym upatrują prawdziwe zjednoczenie z naturą i z otaczającym światem. Będę chciał aby moja córka również szukała aby nie przyjmowała świata bezkrytycznie i każdemu kto natrafi na tego bloga, również tego życzę. 

 Ukończyłem państwowe studia wyższe, uzyskując tytuł mgr nauk politycznych. Na kierunku jaki kończyłem miałem ok. 12 rodzajów historii. Uczono mnie o wielu wydarzeniach ale nie zawsze wiedza ta łączyła się w logiczny ciąg przyczynowo skutkowy. Przykładów jest wiele i nie sposób napisać tu o wszystkich ale wątpliwości jakie się pojawiły stały się swoistym punktem zaczepienia.  Dziś wiem bardzo wiele rzeczy a przede wszystkim takich, które wywarły i wciąż wywierają duży wpływ na świat jaki nas otacza. Uczono mnie, że A. Hitler zginął popełniając samobójstwo w swoim bunkrze w oblężonym Berlinie, podczas gdy świadcząca niby o tym czaszka nie należała wcale do mężczyzny (zdecydowanie ciekawsze jest co w miejscu tym robili buddyjscy mnisi (?). Nie wspomniano słowem o możliwości jego ucieczki i życia w Argentynie. Wmawiano, że dziwne konstrukcję w Górach Sowich w Polsce wykorzystywano do testów rakiet typu V. Co jednak z projektem Die Glocke czy też z maszynami nazywanymi Haunebu? Dlaczego nie mówi się o operacji Wysoki Skok (obrazą dla każdej myślącej istoty jest sugerowanie jej, że można płynąć na biegun Płd. badać walkę w chłodzie gdy blisko ma się mroźną Kanadę), czy też tak ogólnikowo o operacji Spinacz? W tym wszystkim ważniejsze są powody przez które fakty historyczne ukrywane są nawet przed historykami.

 Niestety kreowanie historii a wraz z nią bieżącej rzeczywistości trwa dalej i zmieniają się jedynie przykłady tej kreacji a powodu pozostają niezmiennie te same - światem rządzi od zawsze wąska grupa ludzi. Różnice narodowościowe, etniczne czy polityczne nie mają znaczenia dla świata bo nie mają znaczenia dla nich - takie różnice wpajane i wmawiane są jedynie szarym ludziom bo to leży w interesie elit rządzących i nie są to ludzie jakich media wskazują nam na liderów. To jednostki od wieków działające w tajnych stowarzyszeniach, którym z pokolenia na pokolenia przekazywana jest faktyczna wiedza o nas - ludziach i o Ziemi. Dużo w tym wszystkim wynika z pychy (lecz ta zawsze kroczy przed upadkiem) tkwiącej w ludzkiej naturze - szczególnie w pokoleniach aktualnej cywilizacji - prawdopodobnie trzeciej (Lemuria, Atlantyda, Kumari Kandam etc.)  i wcale nie wyjątkowej ale na takim kłamstwie łatwiej budować sukces. Dalece niesprawiedliwe jest uzurpowanie sobie wiedzy i prawdy (jakie by one nie były) przez kogokolwiek.

 Nawet bazując na założeniu czerpania korzyści (budowa sukcesu) z kreowania przeszłości, trudno jest to wszystko zrozumieć. Na pozór nic nieznaczące z dzisiejszej perspektywy informację i odkrycia są zakłamane - doskonałym tego przykładem są znane chyba wszystkim dinozaury - żyjące miliony lat temu. Okazuje się jednak, iż istnieje pewna zasadnicza nieścisłość z której logika podpowiada wyciągnąć jeden z dwóch wniosków: ALBO dinozaury wymarły o wiele później ALBO cywilizacja człowieka jest o wiele starsza bowiem nie sposób niczym wyjaśnić indiańskich malunków przedstawiających dinozaury - nie ich szkielety a żyjące i to obok ludzi.  Pozostając przy kościach - czemu nikt nie zadał sobie trudu w obliczeniu czy odkopywane kości, biorąc pod uwagę siłę ziemskiego przyciągania byłyby w stanie udźwignąć ciężar tak wielkich zwierząt? Możliwe, że prawda zniszczyłaby komuś karierę lub jest nie wygodna z innego powodu - wynika z niej, iż aby było to możliwe, grawitacja naszej planety musiała być znacznie słabsza. Logiczne wątpliwości i liczby nie sprawiają jednak, że podręczniki są zmieniane - z jakichś powodów (i na pewno nie naukowych) nie.

 Nawet jeśli nie dochodzi bezpośrednio do zatajania historii, to bezsprzecznie celowo pomija się pewne faktu - jednak nazbyt upraszcza a inne przesadnie komplikuje. Trudno inaczej oceniać sytuację w której dzieła Platona do dziś w naukach prawnych stanowią fundament - autorowi temu przypisuje się ponadczasową inteligencję a jednocześnie gdy napisał on całkiem poważnie o Atlantydzie, to całkiem poważnie to zlekceważono - włożono między bajki. Nazwać to można tendencyjnym podejściem do wiedzy co jest niedopuszczalne same w sobie lecz współczesne społeczeństwo wgapione w ekrany, ogłupione mediami nie szuka prawdy - nie ma do tego motywacji w modelu życia nastawionym na przyjemność, materializm i konsumpcjonizm. To co się aktualnie dzieje jest pandemią wirusa nie covido-podobnego, lecz masowej głupoty polegającej na zasypaniu człowieka taką ilością informacji aby nie był w stanie ocenić co jest prawdą a co nie. W większości przypadków z pomocą już nie przychodzi logika bo od tego zaczęto - od pozbawienia ludzi zdolności logicznego myślenia, już niepotrzebnego skoro wszystko robi za nas elektronika.

 Indianie z Ameryki Płń. żyli zgodnie z zasadą, że myśli i uczucia kształtują świat materialny. Dziś jest na odwrót - na każdym kroku to świat materialny kreuje wszystko inne - w tym myśli i emocję. Narzucony sposób kształcenia, pozbawił człowieka pamięci o jego własnej naturze i jest to również jedna z płaszczyzn celowego zapomnienia starożytnych cywilizacji - prawdopodobnie całkowicie odmiennych od naszej współczesnej choć również ludzkiej a raczej bardziej ludzkiej. Odebrano nam ludziom zdolności zachowania harmonii ze światem roślin i zwierząt zwodząc, iż nie jest to nam potrzebne bo w czymkolwiek jesteśmy lepsi od tych elementów świata. W ten sposób ludzie zaprzeczyli własnej naturze w skutek czego niedopasowani do świata przyrody chorujemy. W imię zarobku pradawne metody leczenia zakwestionowano, nazwano zabobonami etc. Indianie uważali, że leki na wszystkie choroby na Ziemi, można znaleźć na Ziemi bo takie jest prawo natury - takiemu założeniu trudno odmówić logiki. Ich wierzenia nie były magią lecz nieustannym postrzeganiem świata duchowego jako jedność ze światem namacalnym. We wszystkich rdzennych cywilizacjach pojawiają się niemal identyczne opowieści o wydarzeniach na naszej planecie i ludzkości ale wiedzę tą także się wyśmiewa.

 Powszechnie przewija się motyw potopu - najprawdopodobniej globalnego skoro mówią o nim mieszkańcy społeczeństw żyjących na dwóch końcach świata. We wszystkich starożytnych kulturach mowa o przybyszach z gwiazd, o rasie panów która miała związek z początkami ludzkiej cywilizacji. Choć opiera się to na przekazał głównie ustnych to brak pisma nie może być naukową  podstawą do podważania przekazywanych treści skoro ci sami naukowcy nie potrafią wyjaśnić skąd np. plemię Dogonów posiadało wiedzę o układzie gwiezdnym Syriusza na długo przed jego odkryciem za pomocą teleskopów. Wzrost świadomości części ludzi i łatwiejszy dostęp do informacji sprawiają, że coraz częściej wyjaśnienia naukowców głównego nurtu są absurdalne a wręcz stanowią prawdziwą obrazę ludzkiej inteligencji - jak inaczej odebrać pogląd, że piramidy wybudowali Egipcjanie bez użycia żelaza i koła (wystarczy pojechać do Egiptu i poznać tych ludzi aby zrozumieć, że nawet dziś nie byliby w stanie tego dokonać) a także, iż budowle te były grobowcami (w żadnej piramidzie nie znaleziono ciał i zupełnie pomija się fakt pompowania pod piramidy rtęci i kwasu solnego). Logika podpowiada, że albo starożytne budowle nie zbudowali ludzie albo należały one do innych cywilizacji - bardzo zaawansowanych.

 Jeszcze nie tak dawno śmiano się z teorii i poglądów dotyczących inteligentnego życia na innych planetach niż Ziemia a dziś jesteśmy wszyscy świadkami stopniowego ujawnienia - coraz mniej ludzi się śmieje na myśl o kosmitach słysząc w mediach głównego nurtu o mumiach obcych w Meksyku, czy też o raportach pilotów opowiadających o niezidentyfikowanych obiektach latających w przestrzeni powietrznej. Ta wiedza powoli się przebija nawet w tak zakłamanych czasach jakie mamy obecnie. Próby trwania w betonie starych przekonań, przypominają trochę walkę Kościoła z ówczesnymi twierdzeniami Mikołaja Kopernika czy też Karola Darwina (swoją drogą zastanawiające jest po co Watykanowi super nowoczesny teleskop kosmiczny?). Kościół niewątpliwie wie o wiele więcej niż oficjalnie deklaruje jakby również uczestniczył w rządzeniu światem z tylnego siedzenia - istnieje pogląd, że jest to instytucja zupełnie inna niż się wydaje. Ja pozostaje osobą wierzącą w sposób jaki podpowiada mi natura więc potencjalna inność Kościoła nie przeraża mnie.  
Przedstawiłem jedynie zarys wiedzy i kierunków jej poszukiwania -  podstawą jest zawsze logika. To ona podpowiada, że coś tu nie gra. Nie dowiem się wszystkiego ale chcę wiedzieć i mam nadzieję, że moja córka również będzie chciała. Na koniec jeszcze jedna grafika: