Szukaj na tym blogu

"Mądra Kobieta nigdy nie podważa tej siły, gdyż jest to moc, która chroni Kobietę i jej potomstwo przed zagrożeniami z zewnątrz... Mądra Kobieta wspiera tą siłę i dba o męskość swojego mężczyzny, Ojca jej dzieci, gdyż wie, że dzieci bez wzoru Ojca wyrosną na emocjonalne kaleki z problemami w życiu..."

czwartek, 7 grudnia 2023

List z Ziemi i.. do Mikołaja


 Sam post z dziś będzie o czymś innym ale chcę zacząć od czegoś pozytywnego: Misja Europa Clipper, realizowana przez NASA w ramach której można wpisać się na listę osób, których imię i nazwisko zostanie umieszczone na sondzie kosmicznej wysłanej na Europę - księżyc Saturna. Jej start zaplanowano na 2024 r. a dotarcie do celu na 2030 r. Opcja ta nazywa się Message in bottle czyli list w butelce - symbolicznie do pisania listów które następnie zamyka się w butelce i puszcza do morza. Na listę tę wpisałem moją córkę bo znalazłem informację o programie późno i wolne miejsca szybko się kurczyły. Imię i nazwisko mojej ukochanej córki nie tylko poznają w NASA ale przede wszystkim symbolicznie pokona ona znaczną część naszego układu słonecznego. Europa nie jest miejscem przypadkowym lecz wręcz wyjątkowym - zachęcam do zapoznania się z powodami przez które NASA szuka czegoś właśnie tam. Na tę okazję: Eldo - list z Ziemi: https://www.youtube.com/watch?v=zNdzwH7obvw 


 Aktualnie zaczęła się kolejna batalia o córkę - jak widać te problemy nie znikają, są stale, czekają jakby w ukryciu na kolejne szanse - dni gdy można coś utrudnić. Wówczas od razu podejmowana jest taka próba przez moją byłą żonę. Cel jest niezmiennie jeden i ten sam: ograniczyć czas Klaudii ze mną - wszędzie gdzie pojawia się najmniejsza wątpliwość prawna, dająca nadzieję, że w sytuacji ewentualnego postępowania sądowego możliwe będzie wyłganie się, zamazanie obrazu sprawy różnymi kwestiami pobocznymi, zasłonięcie prawdziwych intencji plugastwem maski udawania, że nie chciało się źle. To zło jest cały czas, nie znika bo dotychczasowe sankcję prawdopodobnie nie były wystarczająco dotkliwe aby pełniły funkcję edukacyjną i wychowawczą - tego zabrakło w przypadku mojej ex a dowodem tego jest to, co aktualnie się dzieje i jakie święta niestety się szykują (wstępem był do tego 1 września).


 Tuż przed 1 września moja żona podjęła próbę utrudnienia mi kontaktu z córką - deklarowała, że nie wyda mi Klaudii bo to rzekomo nie mój weekend - przekonywała mnie o tym różnymi sposobami, na zmianę z odgrażaniem się - hipokryzją było przy tym to, że partner mojej byłej żony, mając bardzo zbliżone do mojego postanowienie sądu regulujące kontakty z dzieckiem, dokładnie w ten sam weekend wziął do siebie swoją córkę i ani on nie widział w tym nieprawidłowości, ani jego była partnerka ani baaa moja ex! Pokazuje to prawdziwe jej intencję i to, że wcale nie brakuje jej wiedzy jak prawidłowo odczytywać zapisy obu (mojego i jej partnera) postanowień lecz, że czyni to wedle własnego uznania i interesu - nie mojego i nie Klaudii a swojego, gdyż słuszne i prawdziwe jest to czego ona chce i co jest dla niej korzystne. 


 Wszystko jednak zaczęło się w listopadzie, kiedy nauczony doświadczeniem z wrześniowych wydarzeń, chcąc uniknąć nerwów, szarpania i problemów tam gdzie ich nie ma, wysłałem swojej byłej żonie, rozpiskę - wykaz dat określających weekendy jakie zgodnie z postanowieniem sądu, spędzam z córką (choć dla mnie to zawsze weekendy i święta gdy córką spędza czas ze mną - postanowienie nie jest wyłącznie dla mnie lecz jest przede wszystkim dla mojej córki i to powinno być podstawą w podejściu sądów i rodzica przy którym dziecko jest na co dzień). Założenie było takie, żeby z góry wyjaśnić wątpliwości i ewentualnie dogadać się w sprawie zamiany jednych dni na drugie. 


 Głupi byłem lub naiwny, sam nie wiem co bardziej ale zauważyłem, że miewam tak gdy upłynie trochę czasu pod znakiem względnego spokoju, wówczas chyba wydaje mi się, że coś zmienia się... na lepsze. Nic bardziej mylnego - odpisała ze znaną jej pychą, w kontekście braku obowiązku czegokolwiek - nawet grzeczności i przyzwoitości (to wyraźnie się nasila gdy ma adwokata - wówczas wydaje się jej, że może wszystko - w tym oczywiście negatywnym znaczeniu, dlatego uważam, iż nawiązała już kontakt z jakimś adwokatem - za jej własne pieniądze jakich rzekomo nie ma, zawodowo będzie utwierdzał ją we wszystkim co wyczuje w jej planach i intencjach). Chyba nie muszę dodawać, że nie udało się nic ustalić. 


Przed nami grudzień i pierwsze od 2018 r. święta z Klaudią - tak stanowi obowiązujące postanowienie sądu czyli od 24 grudnia (niedziela) do 1 stycznia (Nowy Rok) a bezpośrednio przed tym, postanowienie wskazuje mój weekend od 22 grudnia (piątek bezpośrednio po zajęciach szkolnych). Co w takiej sytuacji powinien myśleć i zrobić rodzic przy którym jest na co dzień dziecko? Nic, zwyczajnie nic - tym bardziej, że (niestety dla ojców takich jak ja) takie dni są rzadkością. Ani takie dni ani taka rzadkość nie powinny stanowić problemu... jednak nie dla mojej ex która w tej sytuacji znów się odgraża, zapowiada, że nie wyda Klaudii i ponownie przekonuje mnie o tym jak źle odczytuje postanowienie - pewnie gdyby dotyczyło ono jej partnera interpretacja byłaby odmiennia. Hipokryzja i podłość. Pojawiły się z jej strony nawet słowa sugerujące, że nie da w tym celu Klaudii w piątek do szkoły i straci ona tym samym klasową Wigilię. Tuż przed tym pisała coś o dobru córki... wybiórcza moralność to coś strasznego z punktu widzenia myślenia trzeźwego i logicznego. 


 Jakakolwiek interpretacja treści postanowienia regulującego kontakty z dzieckiem, nakierowana na ograniczenie i zmniejszenie czasu z dzieckiem drugiego rodzica jest irracjonalna i pozostaje w sprzeczności z istotą instytucji zabezpieczenia kontaktów dziecka z rodzicem przy którym na co dzień dziecko to nie pozostaje. Z rozumowania mojej ex wynika de facto, że skoro w tym roku Klaudia spędza Boże Narodzenie ze mną to może w grudniu spędzić u mnie tylko jeden weekend. Absurd. Inaczej by było gdyby postanowienie sądu wskazywało, że Klaudia te święta spędza z mamą i wypadają one w weekend przypadający mi - wówczas faktycznie święta znoszą dni weekendowa i córka zostaje przy mamie (i jest to potwierdzone w orzecznictwie sądowym). W takich przypadkach jednak, zgodnie z zasadą, że żadne kontakty nie przepadają, weekend wyparty przez święta, powinien zostać odrobiony - chyba, że postanowienie sądu stanowi inaczej (tak jest zapisane w postanowieniu partnera mojej ex, nie w naszym). 

Interpretacja interpretacją ale nie zapominajmy o jednym: o dobru dziecka które jest w tym wszystkim. Ważne aby sądy i podmioty odpowiedzialne za tworzenia rozwiązań prawnych zrozumiały, że w przypadku prawa rodzinnego, w zakresie zabezpieczenia kontaktów, wszelkie nieścisłości, braki w precyzji nie wyzwolą sił i inicjatyw w wyniku których rodzice po rozwodzie będą musieli się dogadać się dogadają. Prowadzi to do czegoś innego - odwrotnego, mianowicie do pogłębiania dysproporcji pomiędzy pozycją prawną rodzica przy którym jest na co dzień dziecko a rodzicem mającym jedynie zabezpieczone kontakty. Efektem tej różnicy jest możliwość czynienia utrudnień - jakim poświęcony jest niniejszy blog. 

W swoich wiadomościach moja była żona, właściwie bez względu na temat nazwijmy to rozmowy, nawiązuje do kwestii łożenia na córkę i zarzuca mi zaniedbania w tym względzie. Gdyby wiadomości te przeczytał ktoś kto nie zna sprawy, wyszłoby mocno nie fajnie. Po co to robi? Może właśnie dlatego. Celowo ex pomija fakt, że bezpośrednio po rozstaniu gdy ja mimo braku wyroku sądu przesyłałem jej pieniądze na Klaudie (regularnie, co miesiąc) a w zamian słyszałem: (cytuję) dostaniesz córkę dopiero jak zdecyduje sąd (czyli po postanowieniu). O całej reszcie hipokryzji nie będę dziś już pisał... jest to jeden z postów w którym ukryję, nie napiszę wszystkiego co czuję i w związku z czym chciałbym napisać bo wiem, że czytasz... nie dam ci tej satysfakcji choć wiem, że ty wiesz - ile to co robisz tuż przed świętami mnie kosztuje ("Kto ma wiedzieć to wie").

czwartek, 23 listopada 2023

"To wszystko miało miejsce" - Rozdział I. Autobiografia


 Rozdział ten pisałem od razu po wstępie a więc w kolejności jaką sugeruje nazewnictwo. Napisałem go w jeden wieczór - na komputerze stacjonarnym w małym pokoju na dole, koło kuchni. Pisanie polecam każdemu kto potrzebuje i szuka ukojenia - wyrzucenia z siebie czegoś co wyrzucić trzeba - zwłaszcza jak doskwiera nam brak możliwości odreagowania. Wklejam treść w oryginale - bez nanoszenia zmian choć chętnie skorygował bym język. Tak wtedy jak i teraz, rozdział zaczynał cytat: „Wśród tylu różnych dróg przez życie, każdy ma prawo wybrać źle.”

Pierwszą rzeczą... jak pamiętam, jest gruby wełniany koc z frędzlami wiszący na drzwiach. Lekko się rusza gdy drzwi ktoś otwiera i zamyka... a robi to co jakiś czas. Przede mną tylko białe, drewniane, nie dobre w smaku i średnie w dotyku szczebelki... łóżeczka, nie klatki bo jest w nim przyjemnie, tak przynajmniej mi się wydaje lub wydawało wtedy. Kiedy? Około dwudziestu lat temu. Te skromne minimum które pamiętam i tak jest czymś wręcz niemożliwym ale do udowodnienia i potwierdzenia, gdyż nie każdy wtedy miał rok życia i pamięta z tego trochę więcej a ja nie powinienem był pamiętać niczego.

To ostatni okres w którym pamiętam niesamowitą... uderzającą wręcz prawdziwość, świat rażący sam nie wiem czym bardziej, nowością czy jaskrawością ale jednak prawdziwy jak żaden po nim. Potem wszystko stało się mniej lub bardziej fałszywe, przesiąknięte i zdeterminowane przez nasze czyny których nikt nam niestety nigdy nie podpowiadał. Może właśnie dlatego ludzie po wielu latach od takich odczuć, piją i zażywają narkotyki... by wrócić... by znów poczuć świat a nie ciągle tylko dawać czuć się jemu. Trochę jakby ze zmęczenia już ale głównie może by poczuć się tak jak ja wtedy i pamiętać tylko to co dobre. Żółty pokój, ciszę, ciepło i całkowity brak jakiegokolwiek  strachu... tylko życie. 

Potem mijały kolejne, bardziej lub mniej zapamiętane i bardziej lub mniej obstawione świeczkami torty i urodziny. Przybywało blizn na ciele i w jego środku, ciemniały włosy i wypadały kolejne mleczaki. Z każdym rokiem widziałem więcej w sobie a mniej w ludziach, to taki okres kiedy budzą się w każdym jakieś pragnienia, to okres kiedy rzeczy dane cieszą coraz mniej. Rośnie nie tylko nasze ciało ale i wiedza...   w tym i wiedza o innych a tym samym malejący w nas ich obraz. 

Pamiętam lato tak upalne, że pękała ziemia, pamiętam pogody zapowiadające codziennie upał na następny dzień... asfalt parzył w bose nogi i parował kiedy padał deszcz... a padał pamiętam wtedy bardzo rzadko. Ludzie w deszcz wychodzili, jakby chcąc go zobaczyć. Wydawało się z daleka, że na ulicy stoi woda... wydawało się wtedy wiele rzeczy. Droga czasem parowała chowając stopy spacerujących po niej... jakby byli na innej planecie. Wtedy każdy mógł zostawić na niej ślad, odcisk stopy... jakby ślad po sobie, lecz jedynie do kolejnego upału, kiedy to nawierzchnia znów rozmięknie a ktoś inny po niej przejdzie. Mówi się, że powietrze nie pachnie ale... przysiągł bym, że wtedy miało zapach. Pachniało wodą z butelki i powiewem z jeziora, pachniało słońcem i spaloną od niego skórą, pachniało namiotem i wilgocią kurtki wieczorem, pachniało kolejkami ze zbożem. Myślę, że miało także smak... mokrych od rosy owoców ukradzionych komuś z sadu, smakowało palonymi po kryjomu papierosami... smakowało i pachniało po prostu dzieciństwem i tamtymi czasami.

Ile to razy grupa kolegów i zabawa gdzieś w lesie zastępowała cały świat... podróże na małym gokarcie, miliony ugryzień komarów i przerwa w tym wszystkim, jedynie na obiad. Często wspominam jak rzadko coś się wtedy nudziło czy psuło. Czy to my byliśmy lepsi? Czy świat? Czy może on nas wtedy lepiej traktował? Dziś gdy wracam w któreś z tamtych miejsc, wszystko wydaje się małe, ciasne, niewysokie i znajome raz na zawsze a nie jak wtedy nowe i ciekawe każdego dnia. Gruszka dzieląca dwa pola rolników niższa niż dawniej, ścieżki w lasku jak by dziś już za wąskie, drzewo na polanie nie tak już ciekawe, lodowisko między brzózkami. Te miejsca nigdy nie zostaną zapomniane bo jeśli nawet przez nas, to po nas przyciągną wychowają innych. To były czasy kiedy naprawdę potrafiłem powiedzieć: jutro też jest dzień. Później i dziś już tej pewności nie miałem. Zawsze mówiłem, że stare babcie zaczynają chodzić do kościoła, bo boją się śmierci. Chyba jest w tym faktycznie jakaś prawda i początki jej można zobaczyć już dużo wcześniej. Można zobaczyć dużo wcześniej zanim czas zgarbi nas i uczyni wolnym. Początkiem tego jest nawet niewyraźne dostrzeżenie przemijalności niemocy powrotu nie zauważalnego jedynie w dzieciństwie. Gdy to zauważymy... jest już po nas.

Czasem też tygodniami padał śnieg... „ten za oknem śnieg był tak samo zimny jak ten we mnie” a każdy ranek był jak wieczór, gdy szedłem i wracałem ze szkoły. Rano sen przedłużało czekanie na herbatę, w nocy sen przerywał elektroniczny budzik. W takich chwilach o czasie mówi jedynie zegarek a wszystko jest albo czarne jak niebo albo białe jak śnieg. Gdy byłem mały myślałem, że gdy jest bardzo zimno, ludzie stają się źli... z czasem jednak zrozumiałem, że to nie przez chłód lecz przez nich samych. Ile to już lat? Dziesięć? Tak...

W życie każdego z nas wpisana jest szkoła, każdy pamięta w niej pierwszy i ostatni raz. Szkoła- instytucja publiczna, budynek mający spełniać określony cel wytyczony przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Element kształcenia młodzieży, prawnie przymusowy obejmuje podstawowy poziom nauczania, poziom wyższy czyli ponad podstawowy, nie jest już przymusowy i zależy tylko od samej osoby kształcącej się... Taki słownikowy opis szkoły można nazwać nic nie mówiącym i wystarczy zasmakować tego swego rodzaju życia jakim jest szkoła aby wiedzieć, że należy powiedzieć dużo więcej. 

Pierwszym etapem było osiem lat nauki w szkole podstawowej. Pierwsze pięć lat to jak zabawa w naukę i raczej dziecinne podejście do obowiązków, potem radość z wakacji i końca roku. Utęskniony dzień apelu, kiedy to każdy chce wyglądać jak najlepiej, albo kierując się radością końca roku albo ciekawością co do niewidzianych dwa miesiące przyjaciół. Wtedy brak presji co do szkoły i życia, zastąpiona jest odrobiną wpajanej ambicji i fałszywego wizerunku nauczyciela jako naszego przyjaciela. Początkiem zmian tego wszystkiego, dla mnie był szósty rok. Zauważyłem konflikt tego co chcemy robić z tym do czego Nas zmuszają. W jednym momencie ta dziecinna ambicja co do nauki, przestaje być wystarczająca a w nas samych, zastępowana odczuciem przymusu. Nagle nauczyciel, z przyjaciela staje się jedynie pracownikiem oświaty a czasem wręcz najgorszym wrogiem. Aby podołać zmianie, należało się przestawić na model dnia oparty o sen, naukę i jedzenie... nie koniecznie w takiej kolejności. Można było także spróbować poczuć coś więcej, tak by móc dojść do wniosku gdy to wszystko się skończy, że szkoła to nie tylko instytucja i, że nauczyła Nas o wiele więcej niż myśleliśmy i, że nie zawsze było to dobre. Szkoła to dwa całkowicie różne światy i wrażenie jednego zacierane jest przez drugi. Jest świat nauki i książek ale i przyjaciół i życiowych nauk. O wyjątkowości każdego z nich, decyduje jedynie ten drugi przeciwstawny, żadnego z nich nie docenili byśmy osobno i to zarówno oceniając jeden z nich pozytywnie a drugi negatywnie. Życie to zmiany, a dla mnie kolejną był ostatni rok szkoły podstawowej, kiedy to marząc na lekcjach o dziewczynie z włosami pachnącymi cynamonem, dokonywało się we mnie podsumowanie poprzednich lat... podsumowanie bardziej uczuciowe niż matematyczne. Zacząłem myśleć, zauważać, że jest to początek fałszywej lecz w końcu sprawiedliwej gry interesów w której uczeń równa się nauczyciel a zarazem stanąłem przed nowymi decyzjami czy i co chcemy jeszcze osiągnąć i czy i jak może Nam pomóc w tym szkoła. Zrozumiałem, że jutro już tu nie wrócę, że nagle zabraknie czegoś co było zawsze, coś nad czym nie musiałem się zastanawiać stawiając pytanie co dalej. Aby nie dać się zwariować, poznałem dwa światy szkoły lecz to wywołało strach, ponieważ koniec pierwszego etapu nauki i test dotychczasowych przyjaźni.

Z tamtego okresu pamiętam także samobójstwo jakiegoś chłopaka u mojego brata w akademiku... w momentach zmian, wszystko wokół rusza nas bardziej. Kim był ten chłopak? Nie wiem. Kimś na pewno. Synem dla rodziców. Bratem dla rodzeństwa. Uczniem dla nauczyciela. A dla mnie... kimś kogo nigdy nie ocenie, kto własne życie postanowił zakończyć zaciskając pętle wokół szyi a mi dał powód do zadumy w momencie rozdroża życia.

Drugi etap będący konsekwencją wyboru co dalej, były cztery lat nauki w szkole ponad podstawowej, wybór liceum był także wyborem co do życia przez następne cztery lata. Po pierwszych kilku miesiącach wiedziałem już, czy decyzja ta, to  czy życiowy falstart, uciekający pociąg lub czy pierwsze szukane od dawna autostrady. Nowy świat wyglądał i pachniał inaczej, pozwalał czuć inaczej lub zmuszał do tego. Nagle wokół byli ludzie których mam komfort lub przymus nie znać. Co albo budziło radość jaką zawsze czerpie się z nowego świata albo przerażało jak każda minuta obcej rzeczywistości. Sama nauka także zaczęła wyglądać inaczej, drastycznie wszystkiego zrobił się więcej, nawet rzeczy i wiedza o nich której byliśmy pewni wielokrotnie okazywała się niewystarczająca. Wszystko to potęgowane było brakiem znienawidzonego dotąd przymusu. Nauka będąca naszym własnym wyborem sprawiła o wiele większy problem niż ta dotąd narzucana.

Liceum było początkiem dorosłego życia... i nigdy bym nie przypuszczał, że tak daleko  to się posunie. Nowy świat pozwolił mi samemu wybrać, czy bawić się czy uczyć, czy pogodzić to wszystko czy być buntownikiem z wyboru. W nowym miejscu, uczymy się wszystkiego na nowo. Wśród nowych ludzi, stajemy się nowi... wtedy dotknęło mnie to bardziej, niż sądziłem. Na półmetku szkoły średniej zrozumiałem czym są tak naprawdę uczucia, z podobnym dotąd jedynie mylone... nie wiem sam, czy to lat mi przybyło, czy po prostu nauczyłem się jak kochać i nienawidzić ludzi i co najważniejsze, potrafić powiedzieć dlaczego. Wbrew pozorom nie tak łatwo jest powiedzieć dlaczego czujemy do kogoś to co czujemy. Uzmysłowiłem sobie, że to taki czas, taki moment, gdy albo się rozkwita albo nieodwracalnie usycha, nie jutro, nie za jakiś czas lecz teraz i to „teraz” było teraźniejszością jak nigdy dotąd. Tamten okres mogę nazwać okresem wyboru i wyborów a testów co do przyjaźnie okazało się jeszcze więcej. 

Oglądałem na korytarzu ludzi, których znałem mniej lub bardziej, w których uderzała mnie pewność, że oni za cztery lata się przebudzą z przekonaniem, że nie żyli, nie żyli naprawdę i... nic po nich nie pozostanie. Patrzałem na nich i wiedziałem, że gdyby pewnego dnia nie przyszli do szkoły, nikt by nawet tego nie zauważył. Przerażające jest gdy w nikim nie wywołamy poczucia braku nas...

Im jest się starszym tym stracone szanse widzimy wyraźniej, im jesteśmy starsi tym żałuje się ich bardziej... a do powtórki jakby mniej czasu. Każdy etap naszego życia kończy się podsumowaniem a w sprawie szkoły, dla mnie wnioskiem, że szkoła to nie tylko instytucja i, że nauczyła Nas o wiele więcej niż myśleliśmy i, że nie zawsze było to dobre ale zawsze było prawdziwe. 

Nie tak dawno zacząłem trzeci etap szkolnego życia, pewnie ten ostatni a na pewno ten najbardziej nieprawdopodobny bo nie oceniany jako realny czy osiągalny. Dziś studiuje, choć myślałem, że nie będzie to możliwe nigdy i tak naprawdę, nie stało się to możliwe z dnia na dzień lub z jakiegoś konkretnego powodu. To po prostu ja się zmieniłem, za swoją jak i innych sprawą. Pierwszy raz przyszłość a w niej i te studia, planowałem nie w pojedynkę, nie sam. jednak efekt drwiąco okazał się ten sam a ja ukrycie pokładam nadzieje w powiedzeniu, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... chociaż jak łatwo się do tego nie przekonałem, nie trudno jest, było i będzie zauważyć. Nagle poznaje się setkę nowych ludzi, porównując ich z tymi już znanymi, z tymi z naszej przeszłości, jednego lub dwóch etapów wstecz. 

Tak. Siedzę na sali ogromnej jak nigdy dotąd, tam gdzie pani profesor zawsze chcąc zapalić bardziej światła, gasi je... myląc się zawsze tak samo, chyba więc już nawet się nie myli. Bawi nas jednak tylko tę jedną sekundę, nic od tego momentu aż do końca jej wykładu, nie jest zabawne ani powtarzalne. Trzy godziny mijają i przychodzi ktoś mówiący głosem i z podobną mimikom twarzy, co pijany Dąbski. Siwy ogromny gość z mapą pod pachą. Po nim Pani profesor z nazwiskiem od miecza, usypiająca głosem i wzrokiem, z dziwną przy tym przerażającą niewiedze studentów powaga. Godzina przerwy zagryzana w bufecie frytkami pieczonym na przepalonym w ciągu całego dnia oleju, tym samym co dziesięć takich samych porcji smażonych ciętych w paski ziemniaków, które odbijają się przez resztę dnia. Dlaczego frytki? Bo je zjeść można szybko. Bo jedzenie ich na przykład widelcem, przypomina jedzenie i pozwala uniknąć trzymania w rękach i posilania się, ogromną bułką z kotletem w środku i wszech wypadającą surówką, brudzącą usta pseudo sosami z musztardy, keczupu, majonezu... o reszcie  składników wole nie wiedzieć. Bufet jednak jest fajny, bo widuje w nim ludzi, których normalnie z tłumu i w przelocie zauważyć trudno. Jeść podobno musi każdy. Starsze osoby, których pracodawca zmusił by tu byli i męczyli się; wykładowców przepuszczanych w kolejce do lady; czasem mniej lub bardziej znanych zaproszonych na konferencje gości; najładniejszą dziewczynę na uczelni i chyba na tym świecie z drugiego roku Europeistyki. Jedyna wolna godzina upływa bardzo szybko i znów jestem w windzie jadącej do góry lub na dół. Dół oznacza podpis obecności i konieczność przygotowania, kompromitującej odpowiedzi ustnej lub spuszczonej głowy. Góra oznacza kilka godzin bez przerwy zmęczenie od pisania oczu i ręki. 

Studia to najlepsza rzecz jaką spotkała mnie w tamtym okresie... bo daje poczucie spełnienia na arenie na której mi o nie ciężko. Dziś więc czytam po nocach i marznę na stacji PKP, marznę na miejskim przystanku i marznę wracając w nocy do domu z jakiejś knajpy czy dyskoteki, mniej lub bardziej się przy tym bawiąc. Chuchając w dłonie patrzę na innych czekających z szalikami na twarzach, myślami będąc już w popołudniowym maju, gdzieś na ławce Parku Kasprowicza, gdzieś na Jasnych Błoniach, odliczając leżących na trawie i tych z psami na rowerach. Zima gdy zaczynałem studia, z wielu powodów była najzimniejsza jaką pamiętam. Tak wyszło... Drugi raz w życiu, wtedy czekałem na wiosnę. Czasem w nocy, gdy do zajęć na następny dzień zostało mniej czasu niż na sen, jem w jakimś fast food’zie przy jednej z szyb, chcąc patrzyć na przechodniów których nie brakuje nawet w nocy. Moje odbicie w szybie nakłada się na tych przechodniów, jakby przeze mnie przechodzili, przenikali, czasem spoglądają jak jem i idą dalej... Lubię wracać do domu brata w ciepłe noce, w towarzystwie latarń na niebie jasnym już prawie jak one... 

Gdzieś miedzy tym wszystkim, pamiętam sam siebie z miejsca gdzie rano na parapecie ptaki czekają na chleb, nocami słychać płacz i ciche krzyki... wokół zawsze te same meble i ślady ludzi mieszkających tu przed nami i po nas. Pod drzwiami zawsze świecące się światło na korytarzu. Na zewnątrz wierzby płaczące gałęziami, w deszcz rozmazujące krople na szybach. Jedzenie na czas, kolejka do łazienki i ranne wstawanie... i tak co ferie i wakacje przez trzy tygodnie, w pierwszy dzień czekając pod gabinetem na lekarza który zawsze się spóźnia i podobnie w ostatni, jednak przesiąknięty już zapachem walizek i powrotu a także smakiem ostatniej kolacji i wizją następnej już   w domu. I choć naoglądałem się tam ludzkiego cierpienia jak niewielu ludzi w życiu, dzieci przywiązane rajtuzami po troje na jednym wózku, widzące ciocie w każdej pielęgniarce, nigdzie nie nasłuchałem się tak wielu smutnych historii to z tego wszystkiego pamiętam głównie inne rzeczy. Jak zapomnieć gorące parafiny i gryzące koce w które owinięte były nogi, w pomieszczeniu chłodnych płytek na ścianach, mrugających jarzeniówek, rysunków na ścianach setki razy poprawianych w myślach, uśmiechu pań dbających tam o wszystkich i o wszystko..? Tego nie da się zapomnieć. Z resztą kto by chciał? Tak wiele można w takich chwilach przemyśleć, w żadnych innych ,tak wiele i tak  bardzo do nas nie przemawia, jak wtedy gdy musimy gdzieś trwać i walczyć o coś co innym jest po prostu dane a całość sprowadzona jest do wytrzymania tego „spokoju” tam. Nigdzie nie smakowały lody z automatu jak tam na mieście, nigdzie nie nasłuchałem się tak kukania kukułek jak tam... huśtawka na placu zabaw i upadek z kozetki a po nim blizna do dziś pod brodą. Ile godzin spędziłem słuchając muzyki grzejąc sobie stopy w szczebelkach kaloryfera w drewnianej obudowie? Sam już nie wiem. Ile razy słyszałem: jaki ładny chłopak i jaki mądry. Nikt nie potrafił lub nie chciał powiedzieć wtedy jak ciężko będzie w życiu. Pamiętam msze w szpitalnej kapliczce i podział dnia na zabiegi i czas wolny uwieńczony hot-dog’iem. Dzień za dniem, turnus za turnusem... zmieniały się tylko twarze ćwiczących i masażystów, pozostawiając we mnie więcej niż dziś przypuszczają i z pewnością nie poznali by na ulicy. Czasem zastanawiam się czy zdają sobie sprawę, że po dziesięciu latach poznał bym ich po dotyku dłoni, ulubioną masażystkę, najładniejszą ćwiczącą, których ciała zmuszony byłem poznać lepiej niż niektórzy ich bliscy. I tak jak ze wszystkiego... pamiętamy tylko to co chcemy lub to czego pozbyć się z pamięci nie potrafimy. Gdzie było te miejsce? W Stargardzie Szczecińskim. Ile lat już minęło? Kilka żyć i dziesiątki historii. Dwadzieścia dwa od pierwszego razu i prawie sześć od ostatniego. To nigdy nie będzie dla mnie przeszłością... zbyt łączyło się  i łączy z teraźniejszością... zbyt dużo tam przemyślałem. 

Pamiętam pierwszy łyk piwa, pierwszego papierosa i pierwsze spieczone wódką usta. Gdzieś na ognisku, gdzieś na imieninach wujka kolegi, gdzieś... tak, zawsze „gdzieś”. Z początku alkohol wydaje się innym światem a samo jego picie czymś modnym lub dorosłym. To wszystko jednak jest fikcją która kiedyś się kończy. Nie jest jednak fikcją wcale większą od samego życiu w dodatku w którym tak wiele rzeczy jest trudnych do przyjęcia na trzeźwo. Klęcząc nad miską własnych wymiocin lub próbując się z nich podnieść, paradoksalnie można wiele zrozumieć, wiele się nauczyć. Można się nauczyć o wiele więcej niż tego, ile jesteśmy w stanie wypić do wymiotowania lub co najlepiej przed tym jeść albo z czym pić. Czasem to wszystko pozwalało mi się nad czymś zastanowić i powiedzieć sobie: tak nie może być. Gorzej jednak gdy spowodowane było żalem zapijanym jak najszybciej chcąc zobaczyć dno butelki lub kieliszka i by się na coś znieczulić. Łatwo jednak wtedy zobaczyć także dno samego siebie... Nie zapominam przy tym setek momentów kiedy te chwile nie były złe. Ich złym momentem był tylko poranek następnego dnia a przynosiły często czas zabawy, ludzkiej lub przyjacielskiej solidarności, opijania ważnych dla nas lub dla innych spraw. Wszystko ma dwie strony. Jedną z nich jest gdy budzimy się w miejscu przez dłuższą chwilę nam nieznajomym z rozkołysaniem w głowie którego już nie kontrolujemy. Inną gdy najlepsi przyjaciele są jeszcze bliżej, gdy obca osoba nas ze szczerością obejmuje, gdy ludzie mówią sobie ukrywane dotąd piękne rzeczy. Czasem także mówią te złe ale.. wszystko ma dwie strony. Wszystko jest w nas. Raz łączymy to z radością... a raz ze łzami. Ale to chyba jak cokolwiek w naszym życiu. Ja wszystko to przeżyłem. Wiem, że wielu innych także ale kwestią pozostają wnioski a nie sposób opowiedzenia.

Gdy wspominam swoje życie jest jak najdłuższy tydzień w moim życiu. Kolejne dni w których czekam na brata który jest jeszcze w szkole na którą jestem jeszcze zbyt mały. Następnego dnia do tej samej szkoły ktoś zamyka mi drogę uznając za gorszego i pamiętam kuratorium... i jakąś panią robiącą mi dziwne testy. Mija kolejny dzień, jak wtorek a ja kończę szkołę a wielu widzi swój błąd. Chwile potem ktoś rozbija mi głowę kamieniem a z krwią płynie wszystko polewane jodyną i dziś tylko blizna tamtych dni. Kilka minut później, któregoś poranka giną rodzice mojego przyjaciela. W tych zlanych jak w całość wspomnieniach jak by wieczorem tego samego dnia ginie moja kuzynka. Wszystko płynie dalej, jak środa, czwartek a ja zakochuje się już nawet nie ważne w kim. Moment później „poznaje” nad morzem siedzącą na schodach molo, płaczącą dziewczynę... Piątek a ja kończę i zaczynam nową szkołę, w miedzy czasie poznaje w Częstochowie czym jest wiara a w głowie ciągle ta sama „ona”. Pierwszy kieliszek a potem zapijam i mijają połowinki, niebieska koszula i rzucanie się jedzeniem... ktoś wtedy zabrał swoją dłoń z pod mojej albo to już był pijacka fatamorgana jak woda na pustyni. Następna kolejka a wódka pali już w obwód, potem głęboki oddech i pozostaje sto dni do matury- studniówka, kilka sekund po tym, jestem u siebie na górze w pokoju, zamykam zeszyt i zasypiam, budzę się- matura na równi z uczuciową blond pomyłką i pożegnanie ze smutną piosenką odśpiewaną przez klasę rok młodszą, i tort pamiętam, tak- tort którego nikt nie pokroił. Coś się wtedy skończyło... a zegar upchanego w jeden tydzień życia tyka dalej i chyba coraz szybciej. Potem długi weekend tygodnia życia, sobotni balet, po nim niedziela i w końcu ta sama „ona” z tak „przed lat” na kwadransowe dwa lata... Wyjazd za marzeniami i zerowy termin powrotu, studia wielkie jak nic dotąd i znów wyjazd już nie z marzeń ale próbować to zrozumieć już nawet nie warto. Coraz szybciej do przodu i coraz więcej za mną a mniej przede mną.. lecz to życie mi nie śniło się i nie trwało tydzień.

Żyjemy w świecie gdzie każdy kolejny Sylwester wyznacza początek nowego roku, niestety określał też stracenie lub przeżycie starego roku a we mnie prawie zawsze wywoływał uczucia przykre. Pamiętam odkładane tygodniami pieniądze na petardy chowane w czapce w tapczanie, nikt nie mógł wiedzieć, że ich aż tyle. Kolejne lata i często te same hity sylwestrowe w telewizji, kolejne programy rozrywkowe z gwiazdami prezenterów telewizyjnych dla tych wszystkich którzy dzień ten spędzają w domu przed telewizorem. Pamiętam Sylwester spędzony w łóżku, z głową pod firaną, przy szybie i odbiciach fajerwerków na niebie. Pamiętam Sylwester i kolegę z poparzoną dłonią w misce z chłodną wodą. Pamiętam też początki tych spędzanych w większej grupie, tak to cieszyło z początku... pamiętam rok 1999/2000 i imprezę w domu, spotkanie tych wszystkich którzy nie mieli gdzie się podziać w ten dzień, tych wszystkich co chcieli powiedzieć przy wódce coś mniej lub bardziej mądrego, mniej lub bardziej z pretensjami do roku żegnanego, z mniejszą lub większą trudnością. Rok 2000/2001 był rokiem dobrym a Sylwester słabo zapamiętany. To była jedna z tych imprez które wymykają się z pod kontroli, to była taka gdzie jest dwa razy więcej osób niż powinno być, cztery razy więcej alkoholu niż powinno być i sześć razy mniej jedzenia niż powinno być. Całkowicie nie pamiętam grudnia i przełomu 2001/2002. w tym momencie bardzo się przeraziłem, że nie wiele... a raczej wiele gdzieś mi uciekło. Z dnia przełomu lat 2002/2003 pamiętam więcej niż chciał bym dziś pamiętać, symbolika tamtej nocy była aż nazbyt dotkliwa: ktoś śpiący przy stole, kilku minutowa zaduma nad wódką lejącą się powolną stróżką po stole na podłogę i sztuczne ognie oglądane przez okno, samotnie zapijane kolejne wybuchy... to naprawdę były zimne ognie. Wybuchały raczej we mnie niż na niebie. Rok 2003/2004 to powtórka z trzech lat wstecz  z której zapamiętałem jedynie dwugodzinną rozmowę przez telefon i mróz w tłumie pod klubem... nie wiem który większy, czy ten we mnie, czy ten ziębiący całą resztę wokół dygoczących z zimna ludzi w śród których znalazł bym podobnie czujących co ja. Niestety zasada tego świata jest: nie dać niczego po sobie poznać. Nawet gdy by miał to coś zmienić. Paradoksalnie ten mróz i ta piekąca w usta wódka była początkiem najlepszego roku w moim życiu a kolejny jedynym w którym więcej się chciało niż żałowało. Niestety już nigdy nie miniemy się dokładniej... i Sylwester 2004/2005, najbardziej zwykły i jednocześnie najbardziej magiczny, najbardziej trzeźwy, w najmniejszym gronie, z największą średnią osób szczęśliwych i pełen obietnic. Wtedy zimne ognie nie trzymane były samotnie lecz iskry ich parzyły dwóje najważniejszych sobie osoby a szampan kołysał a nie upijał:.. nic jak najbardziej mylnego…niestety niebezpiecznie jest wierzyć, że coś trwa wiecznie. Okazało się chyba jednak, że brakowało w tamtej chwili o wiele więcej niż mogło się wtedy wydawać 2005/2006 to sen o Paryżu i ucieczce gdzieś jak najdalej od wspomnień zmotywowanych przez chęć zmiany wszystkiego nawet największym kosztem, to wszystko skończyło się.. śniegiem a samochody w miastach Francji znów zapłonęły z biedy którą ktoś myślał, że jest wstanie kontrolować... zapłonęły nienawiścią i butelkami z benzyną a jedyne co czułem to widząc to wewnętrzne życzenie, że fala tych samych emocji dojdzie do tak znienawidzonej przeze mnie „anglii”. Po tym wszystkim pozostały dwa wnioski: jaki rok taki Sylwester i, że zbuntowane głosy są nie tylko we mnie. A co nie pozostało? Whisky w butelce i siły nie przeniesione w nowy rok. 

Mówią, że dobrze jest w życiu mieć porównanie. Tak odnośnie wszystkiego. Że niby tylko wtedy można coś poznać, coś określić, wycenić. Dziś wiem, że nie zawsze dobrze jest je mieć, bo to właśnie porównanie jest źródłem niedosytu w ludzkim życiu. Porównania może dać wiele spraw i momentów a dla mnie takim zawsze był dzień zmiany roku ze starego na nowy. Nie wiem, może dlatego, że zdarza się raz w roku dokładnie co roku, perfidnie punktualnie i nieubłagalnie lub może dlatego, że pamiętam większość z nich... nie wiem. Zawsze jednak wtedy myślę sobie, że tylko ludzie na zdjęciach i obrazach pozostają niezmienni. 

Jaki będzie Sylwester 2006/2007? Oby zakończył rok jak najmniej straconych szans, oby podsumował jak najwięcej wykorzystanych momentów, oby pozwolił powtórzyć to co w poprzednich latach było najpiękniejsze i ustrzegł przed tym, co w tych samych było najgorsze. Takiego właśnie, bliżej nieokreślonego i niesamowicie konkretnego sylwestra zarazem sobie życzyłem prawie rok przed nim. Okazał się najbardziej zaskakującym w moim życiu. Nie wiem czy miał być swego rodzaju wynagrodzeniem za wszystkie poprzednie ale z całą pewnością nim się okazał a miesiące które go poprzedziły, kolejny raz udowodniły zaskakujący i nieprzewidywalny charakter życia. W pamięci jakby efekt motyla a ja gole się na kilka godzin przed wyjściem. Kilka trzepotań skrzydełkami i do gardła wpływa pierwszy łyk wódki. Kolejny ich ruch i jest już po dwunastej. One kończą trzepotać a ja czekam na taksówkę trzymają na kolanach wspaniałą dziewczynę której uśmiech i spojrzenie były ze mną przez cały czas ruchu skrzydeł.

Co roku dni pchały się, pchają i zawsze będą pchały uparcie do przodu a my jak ich ogony. Dziś, po dwóch latach wyrwanych z życiorysu, jestem studentem Uniwersytetu Szczecińskiego, kierunku Politologii... Wszystko potoczyło się inaczej niż miało. To chyba jest najbardziej charakterystyczne dla życia. Jego nie przewidywalność trudno jest nawet ogarnąć a o zrozumieniu jej nie ma nawet mowy. Mury nowej szkoły, podobnie jak szkoły średniej, nie są klatką czy przymusem lecz wyborem, drogim wyborem. Nikt z wokół siedzących na wykładach ludzi nie wie, że kosztują one mnie więcej niż ich. Bo jeśli omdlewa im ręka od pisania, mi omdlewa bardziej. Jeśli od siedzenia bolą ich plecy, mnie bolą jeszcze bardziej... tyle, że ja do tego przywykłem już dawno a różni mnie i ich tylko wiedza o tym. 

Biografia ma to do siebie, że nikt nie napisał własnej do końca, a jeśli istnieją takie, które opisują je do końca to znaczy, że ukończone były nie przez osobę w niej najważniejszą. Nikt nie dopisze do zdarzeń własnej śmierci bo nikt jej nie zna i nic po niej już nie podsumuje... bo albo nie zdąży albo neurony w jego mózgu odczują wszystkie lata wstecz odmawiając posłuszeństwa. Długi opis życia nie musi być opisem ciekawym. Nie musi wcale opowiadać historię człowieka ciekawego. Czy hipokryzją było by powiedzieć, że nie ilość lecz jakość ma znaczenie? Czy może zabrzmiało by to tanio i tak jak  wszyscy ci co żyją inaczej do tego chcieli by wierzyć?  Widząc siebie widzę ciszę w sobie a nią nie zapiszę się setek stron. Chodzi tylko o to by wypełnić życie po brzeg. Dziwie się sobie, że wierzę, że jest to możliwe, lecz teraz wiem, że żyje właściwie. Tylko jedno życie miałem, tylko jedno już będę miał, jedną biografie wielu zdarzeń. Niech ktoś to oceni... „Każdy po drodze mówi zupełnie co innego.”

Ja kocham swoje życie (KMŻ: Kocham Moje Życie), to jest jak z ukochaną dziewczyną, przeważnie nie zakochujemy się w tej najpiękniejszej jaką spotkaliśmy bo kochamy za coś więcej, niż pozory piękna które dziś są a jutro już nie. Zawsze kochałem ludzi za gesty i to jak ich odbieram lub pamiętam nawet po latach. Tak samo jest z życiem. Wole od życia dostać w twarz niż żyć tak zachowawczo, że nie pozwolić by nigdy nie miało okazji uderzyć. Niewielu rzeczy się w życiu bałem i do dziś niewielu się boję, prócz „śmierci tych których kocham”, praktycznie niczego...

W życiu, zawsze towarzyszyło mi dziwne uczucie jakbym o czymś zapomniał, nie w swym życiu czy z przeszłości, lecz w danym momencie, w danej chwili lub chwile wcześniej. Tak naprawdę pamiętam ze swojego życia bardzo wiele, czasami chyba aż za dużo ale uczucie te, na dłużej nie zniknęło nigdy. Było niemal nie do pozbycia się a ja zawsze czułem się jak spóźniony na lekcję uczeń, Edward Nożycoręki czy Struś Pędziwiatr. Gdzieś w tym wszystkim też jak skinhead z różowym tatuażem na piersi, chcąc w złych chwilach być równie zły jak one i ukrywając dobroć w tych dobrych. Taki romantyczny bohater siedzący na pniu drzewa z piwem w ręku, prozą życia na kolanach, w kapturze na głowie, smutny ale niekoniecznie nieszczęśliwy... walcząc nigdy z ludźmi lub samym sobą lecz by nigdy przeszłość przyszłością nie była. Czasem czułe się, jak ktoś w wesołym miasteczku, kto jadąc po szynach w górniczym wagoniku gabinetu strachu, zamiast się bać, przypomina sobie sceny ze swojego życia, odmienne od tych które powinny straszy w tej właśnie chwili. 

Zawsze bardziej przejęty niż pijany. Przejęty ludźmi, światem i wszystkim co stwarzało we mnie poczucie niedopasowania lub w złości podniesionego ciśnienia. Zawsze bardziej pijany niż troskliwy. Pijany szczęściem lub poszukiwaniem go na dnie szklanki lub butelki. Zawsze bardziej troskliwy niż zawistny. Troskliwy o ludzi których kocham, bez względu z jakich powodów. Wierzyć muszę, że dusza i serce, zawsze czystsze niż jakiekolwiek inne. Pieprzony kłamca ze słowem: będzie dobrze. Dla wszystkich prócz samego siebie... Jestem nim. Każdego dnia uwikłany w idealizm wiary w rzeczy trudne... będąc bohaterem tylko jedynie sam dla siebie i to w niekończącej się opowieści.

Myślę, że o życiu powinno się, jemu samemu na przekór, opowiadać nie po kolei. Ono nie pyta nas o kolejność i do niczego nie przygotowuje, przed niczym wcześniej nie ostrzega i zbyt często jest nie do przyjęcia na trzeźwo.  „Gdy przestanie być mi serce i funkcjonować mózg. Przykryj dłonią moje zdjęcie a poczujesz życia puls.” I choć na stronach tych szary w tle, to życiu nigdy... Nigdy szary. Nigdy dobrowolnie. Nigdy samemu. 

Poszło... i dotrze jeszcze nieraz. 



poniedziałek, 6 listopada 2023

Kochanie z tym światem jest coś...


 Kochanie z tym światem jest coś ... nie tak. Nie jest pewnością taki jak nam się wydaje a wydaje nam się takim, jaki mówią, że jest. Problem jednak w tym co mówią, kto i dlaczego? "Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom" [William Shakespeare, Hamlet]. W dzisiejszym wpisie opowiem o czymś, co w mojej głowie kształtowało się od dawna - odkąd skończyłem studia i zacząłem weryfikować pewne rzeczy - to co wiem a raczej to, co wydawało mi się, że wiem. Początkowo poczułem złość a następnie przeszła ona w rozczarowania i irytację. Uczucia te przekułem w coś innego, lepszego bo rozgoryczenie i żałowanie czegokolwiek w życiu, nie prowadzą do rozwoju lecz raczej do czegoś dokładnie odwrotnego. Poczułem się wówczas jakbym się budził i właśnie mianem obudzonych określa się osoby które kierując się logiką, podważają wiedzę jaką posiedli w szkole i w Kościele, osoby które chcą wiedzieć jak jest na prawdę i jedynie w tym upatrują prawdziwe zjednoczenie z naturą i z otaczającym światem. Będę chciał aby moja córka również szukała aby nie przyjmowała świata bezkrytycznie i każdemu kto natrafi na tego bloga, również tego życzę. 

 Ukończyłem państwowe studia wyższe, uzyskując tytuł mgr nauk politycznych. Na kierunku jaki kończyłem miałem ok. 12 rodzajów historii. Uczono mnie o wielu wydarzeniach ale nie zawsze wiedza ta łączyła się w logiczny ciąg przyczynowo skutkowy. Przykładów jest wiele i nie sposób napisać tu o wszystkich ale wątpliwości jakie się pojawiły stały się swoistym punktem zaczepienia.  Dziś wiem bardzo wiele rzeczy a przede wszystkim takich, które wywarły i wciąż wywierają duży wpływ na świat jaki nas otacza. Uczono mnie, że A. Hitler zginął popełniając samobójstwo w swoim bunkrze w oblężonym Berlinie, podczas gdy świadcząca niby o tym czaszka nie należała wcale do mężczyzny (zdecydowanie ciekawsze jest co w miejscu tym robili buddyjscy mnisi (?). Nie wspomniano słowem o możliwości jego ucieczki i życia w Argentynie. Wmawiano, że dziwne konstrukcję w Górach Sowich w Polsce wykorzystywano do testów rakiet typu V. Co jednak z projektem Die Glocke czy też z maszynami nazywanymi Haunebu? Dlaczego nie mówi się o operacji Wysoki Skok (obrazą dla każdej myślącej istoty jest sugerowanie jej, że można płynąć na biegun Płd. badać walkę w chłodzie gdy blisko ma się mroźną Kanadę), czy też tak ogólnikowo o operacji Spinacz? W tym wszystkim ważniejsze są powody przez które fakty historyczne ukrywane są nawet przed historykami.

 Niestety kreowanie historii a wraz z nią bieżącej rzeczywistości trwa dalej i zmieniają się jedynie przykłady tej kreacji a powodu pozostają niezmiennie te same - światem rządzi od zawsze wąska grupa ludzi. Różnice narodowościowe, etniczne czy polityczne nie mają znaczenia dla świata bo nie mają znaczenia dla nich - takie różnice wpajane i wmawiane są jedynie szarym ludziom bo to leży w interesie elit rządzących i nie są to ludzie jakich media wskazują nam na liderów. To jednostki od wieków działające w tajnych stowarzyszeniach, którym z pokolenia na pokolenia przekazywana jest faktyczna wiedza o nas - ludziach i o Ziemi. Dużo w tym wszystkim wynika z pychy (lecz ta zawsze kroczy przed upadkiem) tkwiącej w ludzkiej naturze - szczególnie w pokoleniach aktualnej cywilizacji - prawdopodobnie trzeciej (Lemuria, Atlantyda, Kumari Kandam etc.)  i wcale nie wyjątkowej ale na takim kłamstwie łatwiej budować sukces. Dalece niesprawiedliwe jest uzurpowanie sobie wiedzy i prawdy (jakie by one nie były) przez kogokolwiek.

 Nawet bazując na założeniu czerpania korzyści (budowa sukcesu) z kreowania przeszłości, trudno jest to wszystko zrozumieć. Na pozór nic nieznaczące z dzisiejszej perspektywy informację i odkrycia są zakłamane - doskonałym tego przykładem są znane chyba wszystkim dinozaury - żyjące miliony lat temu. Okazuje się jednak, iż istnieje pewna zasadnicza nieścisłość z której logika podpowiada wyciągnąć jeden z dwóch wniosków: ALBO dinozaury wymarły o wiele później ALBO cywilizacja człowieka jest o wiele starsza bowiem nie sposób niczym wyjaśnić indiańskich malunków przedstawiających dinozaury - nie ich szkielety a żyjące i to obok ludzi.  Pozostając przy kościach - czemu nikt nie zadał sobie trudu w obliczeniu czy odkopywane kości, biorąc pod uwagę siłę ziemskiego przyciągania byłyby w stanie udźwignąć ciężar tak wielkich zwierząt? Możliwe, że prawda zniszczyłaby komuś karierę lub jest nie wygodna z innego powodu - wynika z niej, iż aby było to możliwe, grawitacja naszej planety musiała być znacznie słabsza. Logiczne wątpliwości i liczby nie sprawiają jednak, że podręczniki są zmieniane - z jakichś powodów (i na pewno nie naukowych) nie.

 Nawet jeśli nie dochodzi bezpośrednio do zatajania historii, to bezsprzecznie celowo pomija się pewne faktu - jednak nazbyt upraszcza a inne przesadnie komplikuje. Trudno inaczej oceniać sytuację w której dzieła Platona do dziś w naukach prawnych stanowią fundament - autorowi temu przypisuje się ponadczasową inteligencję a jednocześnie gdy napisał on całkiem poważnie o Atlantydzie, to całkiem poważnie to zlekceważono - włożono między bajki. Nazwać to można tendencyjnym podejściem do wiedzy co jest niedopuszczalne same w sobie lecz współczesne społeczeństwo wgapione w ekrany, ogłupione mediami nie szuka prawdy - nie ma do tego motywacji w modelu życia nastawionym na przyjemność, materializm i konsumpcjonizm. To co się aktualnie dzieje jest pandemią wirusa nie covido-podobnego, lecz masowej głupoty polegającej na zasypaniu człowieka taką ilością informacji aby nie był w stanie ocenić co jest prawdą a co nie. W większości przypadków z pomocą już nie przychodzi logika bo od tego zaczęto - od pozbawienia ludzi zdolności logicznego myślenia, już niepotrzebnego skoro wszystko robi za nas elektronika.

 Indianie z Ameryki Płń. żyli zgodnie z zasadą, że myśli i uczucia kształtują świat materialny. Dziś jest na odwrót - na każdym kroku to świat materialny kreuje wszystko inne - w tym myśli i emocję. Narzucony sposób kształcenia, pozbawił człowieka pamięci o jego własnej naturze i jest to również jedna z płaszczyzn celowego zapomnienia starożytnych cywilizacji - prawdopodobnie całkowicie odmiennych od naszej współczesnej choć również ludzkiej a raczej bardziej ludzkiej. Odebrano nam ludziom zdolności zachowania harmonii ze światem roślin i zwierząt zwodząc, iż nie jest to nam potrzebne bo w czymkolwiek jesteśmy lepsi od tych elementów świata. W ten sposób ludzie zaprzeczyli własnej naturze w skutek czego niedopasowani do świata przyrody chorujemy. W imię zarobku pradawne metody leczenia zakwestionowano, nazwano zabobonami etc. Indianie uważali, że leki na wszystkie choroby na Ziemi, można znaleźć na Ziemi bo takie jest prawo natury - takiemu założeniu trudno odmówić logiki. Ich wierzenia nie były magią lecz nieustannym postrzeganiem świata duchowego jako jedność ze światem namacalnym. We wszystkich rdzennych cywilizacjach pojawiają się niemal identyczne opowieści o wydarzeniach na naszej planecie i ludzkości ale wiedzę tą także się wyśmiewa.

 Powszechnie przewija się motyw potopu - najprawdopodobniej globalnego skoro mówią o nim mieszkańcy społeczeństw żyjących na dwóch końcach świata. We wszystkich starożytnych kulturach mowa o przybyszach z gwiazd, o rasie panów która miała związek z początkami ludzkiej cywilizacji. Choć opiera się to na przekazał głównie ustnych to brak pisma nie może być naukową  podstawą do podważania przekazywanych treści skoro ci sami naukowcy nie potrafią wyjaśnić skąd np. plemię Dogonów posiadało wiedzę o układzie gwiezdnym Syriusza na długo przed jego odkryciem za pomocą teleskopów. Wzrost świadomości części ludzi i łatwiejszy dostęp do informacji sprawiają, że coraz częściej wyjaśnienia naukowców głównego nurtu są absurdalne a wręcz stanowią prawdziwą obrazę ludzkiej inteligencji - jak inaczej odebrać pogląd, że piramidy wybudowali Egipcjanie bez użycia żelaza i koła (wystarczy pojechać do Egiptu i poznać tych ludzi aby zrozumieć, że nawet dziś nie byliby w stanie tego dokonać) a także, iż budowle te były grobowcami (w żadnej piramidzie nie znaleziono ciał i zupełnie pomija się fakt pompowania pod piramidy rtęci i kwasu solnego). Logika podpowiada, że albo starożytne budowle nie zbudowali ludzie albo należały one do innych cywilizacji - bardzo zaawansowanych.

 Jeszcze nie tak dawno śmiano się z teorii i poglądów dotyczących inteligentnego życia na innych planetach niż Ziemia a dziś jesteśmy wszyscy świadkami stopniowego ujawnienia - coraz mniej ludzi się śmieje na myśl o kosmitach słysząc w mediach głównego nurtu o mumiach obcych w Meksyku, czy też o raportach pilotów opowiadających o niezidentyfikowanych obiektach latających w przestrzeni powietrznej. Ta wiedza powoli się przebija nawet w tak zakłamanych czasach jakie mamy obecnie. Próby trwania w betonie starych przekonań, przypominają trochę walkę Kościoła z ówczesnymi twierdzeniami Mikołaja Kopernika czy też Karola Darwina (swoją drogą zastanawiające jest po co Watykanowi super nowoczesny teleskop kosmiczny?). Kościół niewątpliwie wie o wiele więcej niż oficjalnie deklaruje jakby również uczestniczył w rządzeniu światem z tylnego siedzenia - istnieje pogląd, że jest to instytucja zupełnie inna niż się wydaje. Ja pozostaje osobą wierzącą w sposób jaki podpowiada mi natura więc potencjalna inność Kościoła nie przeraża mnie.  
Przedstawiłem jedynie zarys wiedzy i kierunków jej poszukiwania -  podstawą jest zawsze logika. To ona podpowiada, że coś tu nie gra. Nie dowiem się wszystkiego ale chcę wiedzieć i mam nadzieję, że moja córka również będzie chciała. Na koniec jeszcze jedna grafika: 



 

czwartek, 26 października 2023

Kupno łóżka i zagrywki pod pozew o podniesienie alimentów


 Jakiś czas temu pisałem, że z dodanych screenów z rozmów celowo usunąłem jedną kwestię - dotyczyła bowiem czegoś innego i opowiem o tym w niniejszym wpisie. Uważam, że po stronie mojej byłej żony rozpoczęły się przygotowania do pozwu o podwyższenie alimentów (w końcu wszystko w jej działaniu rozchodziło się o pieniądze). Jeśli z takim pomysłem matka przy której na co dzień znajduje się dziecko uda się do prawnika, ten w pierwszej kolejności powie, iż trzeba się odpowiednio przygotować. Czy podwyższenie kwoty alimentacyjnej jest zasadne czy nie, jest dla adwokata drugorzędne - klient nasz pan. Przygotowania te polegają na braniu rachunków za wszystko a nawet więcej:-) celem wykazania jak największych kosztów a co za tym idzie określonych potrzeb dziecka, w których ojciec powinien partycypować (od poprzedniego pełnomocnika mamy Klaudii usłyszałem kiedyś wręcz, że po stronie ojca, czyli mojej powinna leżeć więcej niż połowa kosztów utrzymania córki, bowiem mama zajmuje się nią na co dzień - adwokatka sprytnie chciała wymieszać koszty ekonomiczne z niematerialnym trudem opieki i wychowania). Myślę, że to już się dzieje i ex zbiera co się da - dosłownie: co się da. Wydatki po rozprawie zawsze można ponownie przyciąć a wyższe alimenty zostaną więc motywacja jest.   


 Któregoś dnia córka zadzwoniła do mnie ze sklepu Ikea w godzinie innej niż wskazano w sądowej rozpisce i można się tylko zastanawiać jak silna jest motywacja ex do działania skoro na ten jeden raz nie chciała sztywno stosować się do postanowienia sądu (później już się to nie zdarzyło i rozmowy kontrolowane są co do minuty - mija czas i koniec choćby nie wiem co - patologicznie wręcz ale cóż). Klaudia zapytała mnie czy dołożę Jej do kupna łózka a więc ponad 1000 zł (łącznie kosztowało bowiem znacznie powyżej 2000 zł). Postawiono mnie przed faktem dokonanym i z moich obserwacji wynika, że to standardowe zagranie bo przecież dziecku trudniej odmówić. Dla wielu matek nie ma znaczenia to czy druga strona czyli ojciec ma z czego dołożyć. Odpowiedziałem Klaudii, że każdego miesiąca dokładam mamie m.in. na takie zakupy i jest to prawda, ponieważ płacę alimenty. Po odpowiedzi tej usłyszałem w tle swoją ex z tekstem w stylu: "Mówiłam ci, że tak będzie! Masz przynajmniej sprawę jasną". Mocno prymitywne jest takie myślenie i jeszcze bardziej prostackie są takie komentarze do 8-latki. 


 Ustaliłem z córką, że na zakup łóżka mogę dać Jej to, co w między czasie odkąd ma swoją skarbonkę uzbierałem dla Niej. Wraz z pieniędzmi jakie dostała na urodziny, w skarbonce uzbierało się ok. 900 zł. Ok. 100 zł było w drobnych monetach więc na zakup łóżka dałem córce 800 zł. W tym wszystkim słowem kluczem jest "ustaliłem z córką" - nie tak powinno być... i wyjaśniłem to swojej byłej żonie - każdy dojrzały rodzic, plany kupna czegoś droższego konsultuje z drugim rodzicem a nie na gorąco próbuje wymusić korzystną dla siebie decyzję. Pieniądze na łóżko, za pośrednictwem mojej Kasi, która sprowadza Klaudie po schodach w dniu Jej oddania mamie, przekazałem Damianowi - partnerowi mojej ex. Był ewidentnie zdziwiony więc zakładam, że zdążył ze sto razy się nasłuchać, że pewnie się nie dołożę etc. Propozycja zakupu łóżka używanego nie spotkała się z jakąkolwiek odpowiedzią (a logika podpowiada, że skoro jest jej ciężko finansowo, to zakup łóżka używanego lecz identycznego powinna leżeć w jej interesie). Od swojej byłej żony nie usłyszałem dziękuję (podobnie jak po kupnie córce plecaka do szkoły czy też butów). Słowa tego rodzaju nie przechodzą jej najwyraźniej przez gardło. Jak to mówią: obejdzie się. Najlepszym dziękuję jest dla mnie zadowolenie Klaudii z nowego, piętrowego łóżka.

Warto powiedzieć o jeszcze jednej kwestii - ważnej w kontekście finansowych roszczeń mojej ex i analogicznych w analogicznych sytuacjach. Płacę na córkę 600 zł miesięcznie alimentów i drugie tyle a niekiedy nawet więcej przejeżdżam - wydaje na paliwo i autostrady jeżdżąc po Klaudię. Oznacza to, że comiesięcznie 1200-1300 zł stanowią wydatki. W kwocie tej połowa jest następstwem samowolnej wyprowadzki ex do innego województwa - jej plan zakładał, że w ogóle ani ona ani ja nie będzie ponosić kosztów dojazdów, bowiem ich w jej planie miało w ogóle nie być. Celem była izolacja która spowoduje zniszczenie więzi Klaudii ze mną i postawienie Damiana w roli ojca (kosztem oczywiście mnie i córki). Była żona a nie ja, doprowadziła do wyrzucania w błoto setek złotych co miesiąc - na podróż jakiej bez izolacji i bez niszczenia więzi, nie trzeba było odbywać jeśli myślałaby o dobru Klaudii - również finansowym.    

wtorek, 26 września 2023

Polskie prawo rodzinne i jego konsekwencje


 Psychicznie chora żona operatora filmowego zamienia jego życie w piekło. Gdy sąd przyznaje jej prawo do opieki nad kilkuletnią córką, ... to cytat opisu fabuły filmu pt. Tato, z 1995 r. Oglądałem ten film wiele lat temu, pewnie w czasach gdy był on nowością. Główną rolę gra w nim Bogusław Linda którego  po raz pierwszy zobaczyłem w innej roli niż macho i twardziel. Z drugiej jednak strony może właśnie w tym filmie był twardzielem większym niż w jakimkolwiek innym bowiem jego przeciwnik nie miał twarzy w którą mógł go uderzyć pokonać. Przeciwnikiem tym był system, polskie prawo rodzinne chroniące nie lepszego rodzica lecz matkę i jak się okazuje choć od czasu tego filmu minęło blisko 30 lat, okazuje się, że nie wiele się zmieniło. Oglądając ten film nie miałem pojęcia, że kiedyś podobne rzeczy dotkną mnie... choć już wtedy odczuwałem w sobie nie fajne emocję - w głowie dźwięczało pytanie: Jak to możliwe? Nie mieściło mi się wtedy to w głowie i wciąż nie mieści.


 Problem utrudniania kontaktu z dzieckiem przez jednego z rodziców wciąż istnieje ponieważ mimo, że świat poszedł do przodu, nie usunięto przyczyn istnienia możliwości czynienia takich utrudnień. Dzieje się tak gdyż obowiązujące przepisy na to pozwalają - nie wprost lecz dlatego, że są  nie precyzyjne bądź w praktyce nie ma możliwości ich egzekucji. Nie byłoby problemu gdyby rzecz dotyczyła jakichś kwestii marginalnych, zdarzających się sporadycznie, na małą skalę a konsekwencję są banalne. Jest jednak dokładnie odwrotnie i biorąc pod uwagę moją historię, nic nie wskazuje, że coś zasadniczo i szybko się zmieni.  Konsekwencję utrudniania kontaktów są oczywiste, zasadnicze i wielopłaszczyznowe. Brać pod uwagę trzeba nie tylko negatywne stany emocjonalne i traumę rodzica który traci kontakt a w skrajnych przypadkach więź ze swoim dzieckiem, lecz także dotkliwość takiej sytuacji dla pozostałych członków rodziny, w szczególności dla dziadków - biorąc pod uwagę ich podeszły wiek i często gorszy już stan zdrowia, mają oni najmniej czasu aby czekać na zmianę postawy rodzica utrudniającego kontakt, czy też na istotne zmiany legislacyjne. Moich rodziców brak wnuczki silnie doświadczył  i dalej odbijają się na nich zachowania mojej byłej żony.


 W sercu tragedii znajdują się jednak dzieci rozwiedzionych małżeństw i biorąc pod uwagę skutki psychiczne i emocjonalne dla tych jednostek, konieczne jest podjęcie natychmiastowych działań aby zlikwidować możliwości czynienia utrudnień w kontaktach. Niebawem wybory a ja w programie żadnej z partii nie znalazłem planów zmian obowiązującego w Polsce prawa rodzinnego... bo przecież nie dzieje się nic złego. Niestety dzieje się i z przerażeniem czytam o doświadczeniach dzieci których jeden z rodziców utrudniał kontakt z drugim rodzicem. Rozerwane serca i zniszczone głowy - z czymś takim dzieci te często muszą dorastać a następnie wstępują w dorosłe życie. Nie ochroni ich rodzic z którym żyją na co dzień bowiem on sam ma nie poukładane w głowie skoro jest w stanie izolować dziecko.


 Zwykli szarzy ludzie dostrzegają proste, realne i wykonalne możliwości uzdrowienia sytuacji, a co za tym idzie poprawy sytuacji i losu przede wszystkim dzieci z rodzin niepełnych z powodu rozwodu rodziców. Bez względu jaki jest ciężar wdrożenia w życia tych zmian, unieść go powinni rodzice - zdecydowali się oni zarówno na związek jak i posiadanie dzieci i to na nich spoczywa obowiązek zmienienia swoich postaw i zachowania bez względu na wszystko: na swoje ograniczenia w zakresie wiedzy, doświadczenia i dojrzałości. Liczy się wyłącznie dobro dziecka, nie interes rozwodzących się rodziców i ich plany życiowe. Dlatego też alienacja rodzicielska powinna być karana analogicznie jak karani są alimenciarze - z zastosowaniem treści Kodeksu Karnego włącznie. Utrudnienia kontaktów powinny prowadzić do zmiany miejsca zamieszkania dziecka, wówczas niczym jak na dłoni byłoby widać komu faktycznie zależy na dziecku a kto jedynie pozuje i gra jego dobrem. Kluczowym elementem przeciwdziałania temu problemowi powinna być domyślna opieka naprzemienna - zniknął by aspekt finansowy w jakim upatrywać należy przyczyn uciekania się do alienacji rodzicielskiej.

Dziś w Polsce rodzic przy którym jest dziecko, może bez wiedzy i zgody drugiego rodzica, przeprowadzić się w dowolne miejsce w Polsce - nawet jeśli znajduje się ono na drugim końcu kraju. Moja była żona śmiała mi się w twarz oznajmiając mi posiadanie takiego prawa. Oddelegowanie na badania psychiatryczne rodzica utrudniającego kontaktu także graniczy z cudem i potwierdza to moja sytuacja - rodzic ukarany z art. 207 KK pozostaje bez problemu rodzicem przy którym jest dziecko. Następnie opieka naprzemienna - w moim przypadku była możliwa i wiedziała o tym moja ex.  W tym również upatrywać należy powodów wywiezienia przez nią Klaudii. Zaczęła się już aktualnie gra o alimenty - niby grzeczne podgadywanie o dodatkowe wsparcie, wykazywanie pseudo dobrej woli pozasądowego uzyskanie większych pieniędzy aby potem pokazać w sądzie, że "próbowałam ale ojciec nie był skłonny do pomocy" (o tym jednak więcej w kolejnym wpisie). Gry pod alimenty jak i w ogóle alimentacji nie byłoby gdyby stosowana była opieka naprzemienna - uczciwa dla dziecka i wymuszająca współpracę między rozwiedzionymi rodzicami.

Piosenka z filmu Tato: 





Do rodziców utrudniających kontakt z drugim rodzicem: To co robicie i co wam daje takie postępowanie nie jest warte skutków jakie dotkną wasze dzieci. Swoją drogą jeśli istnieje piekło to mam nadzieje, że istnieje w nim specjalny kocioł dla takich jak wy.


 

wtorek, 12 września 2023

"To wszystko miało miejsce" - Wstęp


 Z zamiarem tym nosiłem się już od jakiegoś czasu. W 2006 r. napisałem... książkę a raczej jej część gdyż do dziś jej nie skończyłem. Nosi tytuł "To wszystko miało miejsce". W dniu gdy zacząłem pisać miałem 22 lata czyli z dzisiejszej perspektywy tyle co nic. Może jednak moja córka kiedyś zapragnie wiedzieć jaki był, co czuł i co myślał Jej tata mając 22 lata. Jednocześnie wiele osób mnie zna i nie ma pojęcia, że coś takiego napisałem. Żadna z części książki nie była nigdzie wydana, jedynie jeden z rozdziałów wisiał na blogu który kiedyś prowadziłem. Dziś opublikuję Wstęp i co jakiś czas będę dodawał kolejne części. Dodam również zdjęcia jak dawno temu w niej umieściłem. Pamiętam każde z nich - miejsce i czas. Upłynęło wiele lat od napisania tej książki i dziś piszę o wiele lepiej jednak celowo jej treść zostawię taką jaka była. Wiele marzycielstwa ale z całą pewnością też coś fajnego, co każdy człowiek traci wraz z wiekiem - ubożeje o specyficzne, młodzieńcze spojrzenie na świat - dalekie od ideału ale niezmiennie ciekawe.  

Wstęp

Czasem wstęp nie jest tylko wprowadzeniem lecz początkiem, czasem też wstęp jest od razu końcem. Czasem myśli są tak głębokie, że pogrążają samego poetę. To dla Tych... którzy ze mną są... chociaż nie muszą  Swoją  pracę poświęcam wszystkim, bez których dziś by mnie tu nie było... bez których nikt nigdy nie był by tym kim jest: dla mojej rodziny,  rodziców, brata i przyjaciół ...a także dla tych wszystkich, którzy własną egzystencjalną pustkę, pragną zapełnić naszą porażką... Niestety w życiu większości ludzi, większość stanowi ta druga grupa. Jednak to też dla nich, za ich wkład... a nie wiele robimy dla nas samych.

Początkowo ta mini książka miała być zatytułowana „Życie bez zdarzeń”, jednak jak napisać coś o niczym i jeszcze sprawić by ucieszyło to serce piszącego i tych z którymi on się tym podzieli..? Dlatego ostateczny tytuł jest „To wszystko miało miejsce”.. bo rzeczywiście miało, miało ich wiele, zarówno miejsc jak i zdarzeń, a im mniej z tego żałujemy tym to życie było dla nas lepsze. Podtytuł książki składający się z dwóch anglojęzycznych słów i jednego pochodzącego z języków arabskich pomimo, że został także użyty w książce do konkretnej osoby i w bardzo konkretnej sytuacji, jest tak naprawdę kolejną sentencją, trafiającą w moją wiarę w rzeczy stałe i dwuznaczne, a nie dedykacją lub przesłaniem książki. Tytuł mógłby być zupełnie inny, gdyż całość zawierać będzie m.in. fragmenty mojej strony internetowej, cytaty a także epizody z mojego życia. Kto mnie zna lub znał, poczuje jakby to wszystko już kiedyś czytał, widział, słyszał lub uczestniczył.. ale o to właśnie chodzi w książce która nigdy nie zostanie wydana, ani nawet nie przeczyta jej jakaś większa grupa osób. Pewnie nie wiele z osób które mnie nie znają, kiedykolwiek ujrzy to co jest tu napisane, a nawet jeśli, to większość nie doczyta chociaż by do tego miejsca. Wszyscy którzy mnie znają (lub znali) wiedzą, że dla kogoś takiego jak ja, jest to raczej pocieszenie a nie coś co smuci i w moich oczach czyni tę pracę bezsensowną..

Z założenia, książka ta ma zawierać wszystko to, co hula człowiekowi po głowie, w chwilach o których wie tylko on ich autor, gdy zasypia lub zostaje nawet na moment sam. Sam zrobię wszystko by nie było tu zdania bez którego by się obeszło, nie potrzebnego, bez sensu napisanego lub co najważniejsze: nie prawdziwego. Drugim, głównym założeniem tej książki będzie prawda pomimo, że życie jest zbyt długie by pamiętać wszystko prawdziwie i zbyt pokręcone by do końca być w stanie w prawdziwy sposób to opowiedzieć. Postaram się także by nie zaprzeczył temu nawet wątek fabularny w pewnym (jednak uprzedzonym) momencie książki. Dlatego myślę, że miarą jej wartości, będzie prawdziwość.. nie to, czy odmieni ona czyjeś życie, nie to czy czegoś kogoś nauczy, miarą jej nie będą także moje zdolności pisarskie, których nie posiadam. Kolejnym celem napisania książki ma być postanowienie, że jest ona pierwszą i ostatnia. Gdyby książki miewały częściej takie założenie, to wiele z nich nigdy nie zostało by napisanych ale może część z tych już napisanych wyglądała by inaczej.. lepiej. Mottem wszystkiego powyżej i wszystkiego poniżej jest cytat strony tytułowej: „Ja o świcie chcę budzić się z ułożonym życiem- to wiem. Z porządkiem w głowie, wzrokiem z pod pewnych powiek. Wtedy powiem szczerze: warta była praca, Te same sny, te same łzy.. mam do kogo wracać” a także własne subiektywne postanowienie, które z biegiem lat stało się moich własnym mottem życiowym którym zawsze się kieruje, że jeśli coś ważne jest dziś a nie jest już jutro, to znaczy, znaczyło i będzie znaczyć, że nie było ważne nigdy. Postaram się by uczyniło to z książki i z mojego życia, zbiór rozdziałów z których nigdy żadnego nie wyrwę, i najbardziej ze wszystkiego gardząc hipokryzją, żadnemu z nich nigdy nie zaprzeczę. 

Ktoś mógłby stwierdzić, że jest to książka o miłości. Lub zapytać mnie czy tak jest. Odpowiedział bym bez zastanowienia, że tak. Odpowiedział bym wręcz z przyjemnością, że tak. Bo czy można napisać książkę o życiu nie pisząc o miłości? Nie. Nawet gdy by tematem jej było właśnie życie jej pozbawione. Po takim pytaniu ucieszył bym się gdzieś w sobie, w środku.. nie dając Ci po sobie poznać, że pytanie i odpowiedź na nie, sprawiła mi radość daleką od jedynie uśmiechu na twarzy.

Co odpowiedział bym, gdy by ktoś spytał, czy jest to książka o cierpieniu. Odpowiedział bym, że tak.. choć już zmniejszą przyjemnością lecz z tą samą pewnością co na pytanie o miłość. Bo czy można napisać książkę o życiu nie pisząc o cierpieniu? Nie. Nawet gdy by wypełnione ono było miłością. W odpowiedzi na takie pytanie, dodał bym także słowa, rade: przeczytaj sam. Nie napominając Ci jednak, że wiem czym jest cierpienie. Czym? Zestawieniem trzech rodzajów bólu: fizycznego, psychicznego i egzystencjonalnego.  A gdy by pytanie zadane było już po przeczytaniu książki, odpowiedział bym: zdecyduj sam. Choć pewnie w takiej sytuacji, nie zostało by ono w ogóle zadane. 

Nie pytany, sam mógł bym i chciał powiedzieć, że jest to książka o życiu.. dlatego rozdziały jej na pozór oderwane od siebie, są w rzeczywistości elementami powiązanymi ze sobą. Myślę, że pisząc o życiu mam ten luksus, że mogę pisać o wszystkim...a czytelnik luksus, że rozdziałów jej nie musi czytać po kolei a jedynym przymusem w takiej sytuacji jest przeczytanie do końca. Bo to tak jak w życiu...o kolejność rzadko nas pyta a przeważnie zmusza przeżyć wszystko.

Czy jest to książka o ludziach którzy nie wiedzą co mówią? Lub tych którzy nie wierzą w to co mówią? Odpowiem: niestety tak. Wiedzą tu jest moja wiedza o ich niewiedzy...  ale jest ona raczej smutną refleksją niż pogardą. 

O wielu ludziach „powiem” coś w wielu wersach i rozdziałach, ale nie wielu z nich o tym powiem przed tym jak sami o tym przeczytają, nie wielu poproszę by móc w ogóle o nich pisać... bo i o takich ludziach napisałem, o ludziach którzy często wręcz nie życzyli by sobie tego. Bo to tak jak w życiu... większość ludzi wpływając na nasze życie o nic nas nie pyta, jakby zapominając, że nie żyją sami za siebie lecz są częścią życia innych, czy chcą tego czy nie.

Przekonałem się, że bardzo trudno jest napisać mądrą książkę. Przekonałem się wręcz, że ciężko jest napisać nawet głupią... a tym samym pozostaje pytanie, czy w ogóle istnieją książki głupie? Bo przecież zostały napisane. Nawet jeśli takie istnieją, to  i tak mądrzejsze są od większości żyć. Czy lepiej napisać głupią książkę, którą przeczyta wielu? Czy lepiej mądrą, którą przeczytają nieliczni? Bo to tak jak w życiu... kwestia wyboru a oceny dokona ogół nie jednostka, ale nie podejmuje w ten sposób kwestii wyjątkowości. 

Na pewno jest to książka o sytuacjach które stają się zdarzeniami, o ludziach którzy przyczyniają się do nich a także o tych bez których by ich nie było... najlepszym dowodem na to jest powstanie tej książki. Wynikami zdarzeń prawdziwych, są momenty zwrotne w naszym życiu. Jednak ich brak nie jest dowodem ich nieistnienia ponieważ trzeba jeszcze potrafić je zauważyć. Każdy z nas ma taką książkę w sobie tyle, że nie każdy w zapisanej na papierze formie. Co lepsze? Nie wiem. O nie wiedzy także jest ta książka...



Ps. Powyższa piosenka odsłuchiwana była dziesiątki razy gdy pisałem wstęp do książki i nie tylko. Warto posłuchać... 



poniedziałek, 11 września 2023

Kolejna szarpanina i zmiana taktyki (?)


 Ponownie przyjdzie mi walczyć o kontakty z dzieckiem czy to jedynie jednorazowy wybryk? Uczyniony przez byłą żonę z powodu jakiegoś chorego przyzwyczajenia. W tym momencie nie zakładam żadnego ze scenariuszy ale ten rodzaj walki, choć nie chcę to jestem i będę gotowy zawsze. Chociażby próba, insynuacja zamiarów odebrania mi bez uzasadnionego powodu (a więc innego od podłości i pychy) sprawia, że się odpalam. Spływające na mnie wówczas poczucie niesprawiedliwości i krzywdy uruchamia we mnie silną determinację do przeciwstawienia się każdemu i wszędzie. Wywalczyłem to, że dziś Klaudia zna swojego tatę i ma możliwość kochania go mimo wszystkiego co jej mama rzuciła nam pod nogi. Nigdy i nikomu nie pozwolę nas rozdzielić. 1 września wypadał weekend po wakacjach a że, poprzedni córką spędziła z moją ex, kolejny przypadał mi. Usłyszałem jednak niczym nieuzasadnione NIE. Dlaczego? Abstrahując od bzdur jakimi była żona próbowała to wyjaśniać, chodziło o coś przyziemnego, o coś czego ex nie napisze wprost: że przesunięcie weekendu to dla niej jeden weekend mniej jeżdżenia i (a dla mnie) jeden tydzień więcej braku Klaudii. To wystarczający powód dla pewnych osób aby rozpętać burzę i trzymać kogoś w nerwach przez kilka dnia. 
Próbowałem jej wyjaśnić sam zapis w wyroku sądu ale także jego swego rodzaju idee. Sens bowiem takich regulacji tkwi w zabezpieczeniu kontaktów jednego z rodziców z dzieckiem które po rozwodzie zostaje z drugim rodzicem. Idea ta wskazuje więc kto i dlaczego jest niejako chroniony i nie jest to rodzic mający dziecko przy sobie na co dzień.  Interpretacja mojej byłej żony wynika jednak z nastawienia negatywnego a więc w postanowieniu sądu nie widzi mechanizmu ochrony (także dobra dziecka) lecz jedynie mechanizm ograniczający zakres czasu jaki mam prawo spędzać z własną córką. Na nic przypominanie, że postanowienie sądu stanowi skrajne minimum jakie rodzice po uzgodnieniu ze sobą mogą dowolnie poszerzać - córka jednak od swojej mamy od zawsze słyszy co innego: że sąd kazał tak i tak (a tym samym, że inaczej/więcej nie można - czytaj: nawet gdyby mama chciała). Problem jednak w tym, że mama nie chce. W tej całej wrześniowej awanturze ostatecznie dobre jest jedno: udało się ustalić ten kłopotliwy weekend rozpoczynający... choć i tak pewności nie mam co dla mojej byłej żony oznacza "co drugi weekend".
W momencie gdy okazało się, że realizacja kontaktu w dniu 1 września jest problemem, najpierw tzn. jednego dnia podane mi zostały jedne powody. Kolejnego drugie. Wszystkie absurdalne, ewidentnie wymyślane na bieżąco, na potrzebę chwili, dla uzasadnienia NIE w razie gdyby rozmowa trafiła do sądu. I trafi - jeśli będzie taka potrzeba lecz nigdy dla mojej przyjemności, bo sądzenie to nie tylko nic przyjemnego (mówię tu sam za siebie) lecz także nic pewnego. Pewne są tylko koszty - tak materialne jak i niematerialne. Obu wolę zawsze uniknąć. Do znudzenia powtarzam to w korespondencji z ex i jak najpierw byłem ignorowany, tak teraz rzekom znęcam się nad nią i niszczę jej życie. Dziesiątki razy powtarzane: będę musiał to pójdę do sądu. Jak w tym dostrzec pragnienie ciągania się po sądach? Nie wiem ale widać, że się da a wręcz, że jest to z mojej strony straszenie. 
W tego rodzaju utarczkach i kolejnych szarpaninach o dziecko ja nie szukam prywatnego zwycięstwa z byłą żoną. Ona chyba przeciwnie bo trudno mi dostrzec inne przyczyny z powodu których ex próbuje wracać do tego co było (wbrew temu co napisała) - do szarpania się, Policji, prowokacji i utrudnień. Trochę ją znam i wiem, że zwyczajność ją nudzi (nawet jeśli początkowo cieszy to ostatecznie nudzi) dlatego może chodzi o jakąś adrenalinę (?). 

Zdecydowanie wolałbym aby tej ostatniej sytuacji ale i wszystkich innych/podobnych w ogóle nie było. Dla mnie nawet w ułamku nie są to pożądane emocję. Wykańczają mnie psychicznie i fizycznie - okres najpierw ostatnich lat małżeństwa (mieszkania ze sobą) potem rozwodu, a następnie odcięcia mnie od Klaudii na blisko rok, silnie uderzył w moje zdrowie i nie są to pisane pod sąd przez byłą żonę slogany a fakty i kwestię jak najbardziej mierzalne. Z ostatniej sytuacji widać więc coś jeszcze (poza znanym od dawna uporem i pragnieniem odebrania jeśli nie dnia to chociaż godziny z Klaudią)... zmianę taktyki byłej żony która niejako w odpowiedzi na moje deklarację i opis tego jak bardzo mnie dotyka granie dzieckiem,  zaczęła kreować samą siebie na ofiarę - zachodzę w głowę czego/kogo ofiarę? Za sposób w jaki mnie traktowała będąc moją żoną (teoretycznie osobą najbliższą) została skazana prawomocnym wyrokiem sądu za znęcanie (art. 207kk), następnie odebrała dziecko, wywiozła w nieznane mi miejsce, odcięła, zostawiła z myślami... bardzo złymi, niszczycielskimi myślami m.in. o wpasowywaniu nowego wujka w ramy taty etc. Po tym wszystkim można jeszcze powiedzieć/napisać, że to ja ją niszczę? Można. Gdy już wydaje mi się, iż w jej postawie zobaczyłem już szczyt hipokryzji, ona zaskakuje pokazując jeszcze więcej. A może chodzi o coś innego... o odwrócenie sytuacji w obawie, że za to co mi uczyniono zażądam kiedyś rekompensaty (?).

Nie mam już pomysłu (ale chyba też realnych opcji) aby udowodnić swojej byłej żonie, że ja nic od niej nie chcę poza tym aby dobrze traktowała Klaudię i w żaden sposób nie utrudniała mi kontaktu z córką. Z ostatniego screena celowo wyciąłem pewną kwestię (aby nie mieszać) i o niej opowiem za jakiś czas

Po co dodaje te screeny? Z jednego powodu: aby nie być gołosłowny, aby nikt nie zarzucił mi kreowania innej rzeczywistości niż faktycznie jest bo to nie pamiętnik a świadectwo tego co było - dla Klaudii.